Nie brakowało im ani pomysłowości, ani determinacji, by odnieść sukces. Nawet jeśli pierwszy milion zdobyli nie do końca uczciwie, to na pewno przed trzydziestką.
Tegoroczna wiosna zapowiada się wyjątkowo ciężko dla cudownych dzieci polskiego biznesu. Błyszczący dotąd w telewizjach śniadaniowych i muzycznych teledyskach „nastoletni milioner” Piotr K. może na dłużej trafić za kratki. Trzy lata po swoich dwudziestych urodzinach były właściciel kliniki medycyny estetycznej i dystrybutor wybielacza do zębów jest podejrzany o sprzedaż niebezpiecznych dla zdrowia substancji. Miał też wyłudzać pieniądze za pośrednictwem zakładanych przez siebie firm krzaków. Nie wolno mu już opuszczać Polski, a „każda osoba, która została oszukana lub czuje się pokrzywdzona przez firmy: Whitetime Professional Distribution LLC, Hamilton Group Limited, Estinity Wiesława Kaszubska, MPM Entertainment LLC, Biocare, proszona jest o kontakt z prokuratorem Agatą Kucharską z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów, która prowadzi sprawę przeciwko Piotrowi Kaszubskiemu i bada przestępcze działania powyższych firm”.
Dłuższy kontakt z więziennym wiktem grozi również innemu młodemu milionerowi. Posiadający majątek szacowany na niemal pół miliarda złotych Marek F. jest podejrzany o zorganizowanie gangu kelnerów nagrywających rozmowy najważniejszych polskich polityków w restauracji Sowa i Przyjaciele. To, że jest nadzwyczaj zdolną osobą, udowodnił już na początku tego stulecia, gdy mając ledwie 2 tys. zł oszczędności założył spółkę Electus. Przez pięć lat zajmowała się ona skupowaniem długów szpitali publicznych i samorządów. Po czym kupił ją Dom Maklerski IDMSA za 450 mln zł. Mając trzydzieści lat, Marek Falenta był już multimilionerem. Czy jednak właściciel firmy Składy Węgla SA i udziałowiec 30 innych spółek, przyzwyczajony do nieustannych sukcesów, poważył sią na próbę obalenia ministra spraw wewnętrznych i całego rządu? Mszcząc się tak za psucie mu interesów. O prawdziwości tych oskarżeń rozstrzygnie sąd. Acz i bez tego można dostrzec jedną prawidłowość – robienie interesów z młodym milionerem to wyjątkowo ryzykowne zajęcie.
Mały, ale niezniszczalny
„Jego dotyk to śmierć” – powiedział o Jayu Gouldzie rekin z Wall Street Daniel Drew, po tym jak próbował zrobić z nim interes życia. Opinia ta musiała dziwić osoby, które pierwszy raz spotykały multimilionera. Charles R. Morris w książce „Giganci” zapisał, że Jay Gould miał ledwie 150 cm wzrostu i był „postacią bladą, cichą, lekko przygarbioną”. Wyróżniała go jednak błyskotliwa inteligencja. „Gould był jednym z najelastyczniejszych umysłów biznesowych swojej (i nie tylko swojej) epoki” – zapisał Morris. Dzięki temu świetnie poradził sobie, kiedy w wieku trzynastu lat został wysłany przez ojca do szkoły pod Nowym Jorkiem, z pięćdziesięciocentową monetą stanowiącą uposażenie na cały semestr. Gould okazał się dobrym uczniem i jeszcze zdolniejszym księgowym. Przy czym tego zawodu nauczył się sam. Wpadł też w oko właścicielowi miejscowej garbarni, Zadockowi Prattowi. Obrotny nastolatek tak przypadł do gustu garbarzowi, że w 1856 r. powierzył mu on nadzór nad swoimi ludźmi i rozbudowę firmy. Jeszcze w trakcie trwania inwestycji młodzieniec za niewielką kwotę odkupił od udziałowców akcje firmy swego patrona. Tym sposobem zdobył majątek wart ok. 80 tys. dol. (dziś byłby to milion dolarów).
Błyskawiczna kariera Goulda zaniepokoiła konkurentów. Pewnej nocy urządzili oni zbrojny zajazd na zakłady młodzieńca. Ale dwudziestolatek skrzyknął całą załogę fabryki i poprowadził do kontrataku. Garbarnię odbito, lecz wybuchł w niej pożar i nad ranem pozostały tylko zgliszcza. Młody milioner stracił wszystko. „Najbardziej niezwykłe u Goulda było to, że umiał znosić porażki, które zmiażdżyłyby każdego innego człowieka, podnosić się po nich i przeć do przodu, przy tym ucząc się więcej, pracując ciężej, nigdy nie narzekając, ale szukając kolejnej okazji” – pisze Charles R. Morris. Zrujnowany Gould przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie poznał Helen Miller. Zdobycie serca córki zamożnego kupca otworzyło mu drogę do portfela ojca. Dzięki temu znów mógł spróbować szczęścia jako inwestor. Zaczął od niewielkiej linii kolejowej w stanie Nowy Jork, która stała na skraju bankructwa. Co powodowało, że wartość wystawionych przez nią listów dłużnych spadła z dolara do 10 centów. Gould na ich wykupienie wydał 5 tys. dol., po czym jako nowy właściciel zajął się uzdrawianiem przedsiębiorstwa. Ale praca w mikroskali nie zaspokajała jego ambicji. Wkrótce więc w głowie młodego biznesmena narodził się pomysł przejęcia wielkiej spółki kolejowej Erie należącej do najbogatszego człowiek w USA Corneliusa „Komandora” Vanderbilta. Do wykiwania potentata posiadającego fortunę szacowaną na 100 mln ówczesnych dolarów Gould przygotował się bardzo starannie. Na początek zawarł porozumienie z członkiem rady nadzorczej Erie Danielem Drewem oraz jego współpracownikiem Jimem Fiskiem. Postanowili oni wspólnie przeprowadzić misterną manipulację na rynku papierów wartościowych. „Gould po cichu stworzył milion dolarów w obligacjach zamiennych (obligacjach, które można było zamienić na akcje), które zdeponował w biurach maklerskich swoim i Fiska” – opisuje Morris. Po czym pozwolili, aby Vanderbilt dowiedział się o zdradzie Daniela Drewa. Zgodnie z przewidywaniem „Komandor” natychmiast zaczął skupować akcje linii Erie, żeby zdobyć w radzie nadzorczej dość głosów, by móc usunąć z niej Drewa. „Gdy Vanderbilt wykupywał udziały Erie, zamieniali obligacje na akcje i wypuszczali nowe udziały na rynek. I tak im więcej Vanderbilt kupował, tym więcej zdawało się być akcji na rynku i tym bardziej ich cena spadała” – tłumaczy autor książki „Giganci”. Tymczasem multimilioner, chcąc zdobyć środki na nowe zakupy, nie spieniężał innych inwestycji, lecz zapożyczał się u maklerów. Aż ci zażądali zwrotu wierzytelności, przez co znalazł się w dużych kłopotach. Kiedy w końcu zorientował się, iż specjalnie jest w nie wpędzany, wniósł przeciw trójce przeciwników sprawę do sądu. Obie strony procesowały się zażarcie, nie szczędząc środków na prawników. W 1868 r. Gould i Fisk wydali na nich ponad 600 tys. ówczesnych dolarów. Ostatecznie sąd nakazał, aby to spółka kolejowa Erie wykupiła własne akcje za 9 mln dol. Co postawiło ją na skraju bankructwa. Wówczas Vanderbilt i Daniel Drew zgodnie wyprzedali swoje udziały, żeby nie ponosić kosztów upadku firmy. I właśnie na to czekał tak naprawdę Jay Gould. Akcje Erie skupował za grosze, a ogarniętym popłochem drobnym akcjonariuszom pozwolił wybrać się do rady nadzorczej.
Zdobywszy władzę nad spółką, Gould szybko postawił ją na nogi, po czym kontynuował ekspansję. W tym czasie na terenie USA wydarzył się paradoks bardzo podobny do tego, jaki miał miejsce współcześnie w Europie po pojawieniu się tanich linii lotniczych. Ludzie zaczęli masowo podróżować, ale konkurencja cenowa między spółkami była tak zażarta, że większość firm stale balansowała na krawędzi bankructwa. Wykorzystując tę sytuację, biznesmen przeprowadzał kolejne zaskakujące podboje. „Od czasu do czasu, nie podejrzewający niczego inwestorzy walczący o postawienie na nogi firmy lub odzyskanie środków, nagle dostawali w głowę buławą od Goulda, który wyłoniwszy się znikąd, zabierał zarówno ich firmę, jak i ich pieniądze” – pisze Charles R. Morris. Milioner działał wedle dalekosiężnej strategii. Starał się przejmować wszystkie linie na danym obszarze kraju, by zdobyć tam pozycję monopolisty i móc dyktować ceny.
Konkurenci nie poddawali się bez walki. Zwłaszcza Cornelius Vanderbilt szukał okazji do rewanżu. Ale Gould okazał się mistrzem wojen cenowych. Gdy „Komandor” postanowił, że spółka New Jork Central przejmie cały przewóz bydła na wschodnim wybrzeżu USA, pobierając zaledwie jednego centa od krowy, jej pociągi jeździły wypełnione po brzegi. Aż do momentu, gdy Vanderbilt odkrył, iż Gould wraz z Fiskiem kupili ogromne stada i zarabiają fortunę za sprawą niemal darmowego transportu. Takimi sztuczkami były garbarz potrafił sypać jak z rękawa. Aż do wielkiego kryzysu gospodarczego, który wybuchł w 1872 r. Ceny akcji Erie zaczęły dramatycznie zniżkować, a Jim Fisk wdał się w romans z nieodpowiednią kobietą i został zastrzelony przez jej partnera. Wówczas przeciwko osamotnionemu Gouldowi zjednoczyli się niemal wszyscy najbardziej wpływowi inwestorzy na Wall Street. Zdradzili go nawet członkowie rady nadzorczej Erie, zmuszając do wyprzedania akcji i wycofania ze spółki. Mający 36 lat biznesmen znów stracił niemal wszystko.
„Mądrzy ludzie z Wall Street widzieli w roku 1872, że Jay Gould spoczywa bezpiecznie w grobie, a z jego piersi wystaje okrwawiony osikowy kołek. Ku swojemu zdumieniu zaledwie dwa lata później zobaczyli, jak znowu stąpa po powierzchni ziemi, nagle stając się właścicielem Union Pacific, jednej z największych, przy tym znajdującej się w największych kłopotach linii kolejowej” – zanotował Morris. Z niebytu Gould wyłonił się w swoim starym stylu. Gdy nikt się tego nie spodziewał, przejął upadający koncern, żeby następnie znów ruszyć na podbój USA. W ciągu następnej dekady zdominował amerykańskie koleje oraz łączność telegraficzną, przejmując korporację Western Union. Pomimo upływu lat, wzbudzając swoją niewielką osobą respekt oraz podejrzenia, iż znów knuje coś strasznego. Kiedy na łamach „New York Times” w 1883 r. ukazała się fałszywa informacja o nowym przejęciu jakiejś spółki przez „kolejowego pirata”, potem prostowano ją w dość nietypowym stylu. „Po prostu założyliśmy jednak, że »JAY GOULD« odpowiada za całą sprawę, tak jak zresztą podobno odpowiada za wszystko, co się ostatnio dzieje” – tłumaczyła się redakcja. „Mamy silne podejrzenie, że okaże się, iż miał coś wspólnego z ostrą zimą, zamarzniętymi rurami i zabójczymi rachunkami od hydraulików” – dodawano.
Człowiek, który zawsze płacił
„Hatry, drobny, niezdrowo wyglądający mężczyzna – takie wrażenie robił nawet podczas wytwornych przyjęć urządzanych przy basenie na dachu w jego rezydencji w londyńskiej dzielnicy Mayfair lub na największym jachcie na brytyjskich wodach” – twierdzi Tim Phillips, autor książki „Spektakularne upadki wielkich firm”. Opisywany przez niego Clarence Hatry, na sławę jednego z największych biznesmenów wszech czasów zapracował jeszcze przed trzydziestką. Podobnie jak Gould zaczynał niemal od zera, jako szeregowy urzędnik w jednej z londyńskich firm ubezpieczeniowych. Praca w ubezpieczeniach pozwoliła mu zaobserwować, jak wiele przedsiębiorstw upada jedynie dlatego, że są fatalnie zarządzane. Trwała właśnie I wojna światowa i brytyjska gospodarka znajdowała się w coraz gorszej kondycji. Firmy bankrutowały na potęgę. Ich akcje Hatry mógł kupować niemal za bezcen. Gdy wojna dobiegła końca, był dyrektorem jednocześnie w piętnastu korporacjach. A co więcej, potrafił nad tym zapanować. Choć zdaniem wybitnego ekonomisty Johna Kennetha Galbraitha powstałe tak „imperium przemysłowe i finansowe” nie opierało się na trwałych fundamentach, gdyż: „jego ekspansja możliwa była w dużej mierze dzięki emisjom nieautoryzowanych papierów, zwiększaniu wartości aktywów przez fałszowanie certyfikatów akcji i stosowanie innych nieformalnych metod finansowania” – pisze w książce „The Great Crash”. Popełniane systematycznie nadużycia skumulowały się niedługo przed 36. urodzinami Hatry’ego. Najwyraźniej ten okres życia młodych milionerów bywa najbardziej niebezpieczny. W efekcie nastąpiło załamanie cen akcji i zbudowana w rekordowym tempie korporacja rozsypała się jak domek z kart w 1924 r. Ale zbankrutowany Clarence Hatry zachował się z wielką klasą, zyskując przydomek „człowieka, który zawsze płaci”. Zadłużył się w kilku bankach, zastawił bezcenną biżuterię żony i spłacił należności wobec wszystkich inwestorów.
Niedługo potem triumfalnie powrócił, wykorzystując upadek wielkiego koncernu United Steel Companies. Aby utrzymać istnienie stalowni, Hatry wymyślił fuzję USC z mniejszymi firmami obecnymi na rynku, co podbijało ceny ich akcji. Jedyny szkopuł stanowiły koszty operacji. Harty poprosił o jej skredytowanie Lloyds Bank. Ale ten odmówił. Zdesperowany biznesmen poszedł do dwóch mniejszych instytucji finansowych, oferując jako zabezpieczenie kredytu posiadane przez siebie obligacje. Szkopuł w tym, iż obu bankom dał w zastaw te same papiery wartościowe. Przekrętu nie zauważono i fuzja doszła do skutku. Dzięki niej Hatry znów kierował wielką korporacją i mógł napawać się życiem w luksusie. Rachunek do zapłacenia za te chwile szczęścia życie wystawiło mu w 1929 r. Nim jeszcze zaczął się wielki krach giełdowy w USA, zaniepokojony sytuacją na rynkach finansowych Bank Anglii urządził powszechny audyt. Odkryto wówczas, że Clarence Hatry winny jest 27 różnym bankom aż 67,5 mln funtów (ponad miliard współczesnych dolarów). Prawdziwą wisienką na torcie zaś było ustalenie, że kluczową pożyczkę na fuzję United Steel Companies zabezpieczają w dwóch bankach te same papiery wartościowe. W dniu 20 września zawieszono w City obrót akcjami przedsiębiorstw Hatry’ego. Co zaowocowało pierwszymi symptomami paniki na londyńskiej giełdzie. Dwa tygodnie później zaczął się krach na Wall Street. Ten zbieg okoliczności sprawił, iż za ekonomiczną katastrofę na światową skalę obwiniono nieco na wyrost byłego agenta ubezpieczeniowego. Londyński sąd nie miał więc dla niego litości i skazał milionera za oszustwa aż na 14 lat więzienia. Potem przez kilka lat przyjaciele Hatry’ego usiłowali udowodnić, że obwinianie go o Wielki Kryzys jest wyjątkową niesprawiedliwością. Drukowano nawet ulotki przedstawiające zestawienia kursów akcji największych spółek na londyńskiej giełdzie, tuż przed wybuchem afery Harty’ego oraz po jego uwięzieniu. Chcąc tak wykazać, iż zdarzenia te nie wpłynęły znacząco na kursy akcji. Niewiele to pomogło, bo opinia publiczna wiedziała swoje. Ostatecznie za swoje wcześniejsze sukcesy Clarence Hatry zapłacił dziewięcioletnim pobytem w więzieniu w Brixton. Wyrok skrócono mu w nagrodę za wzorowe sprawowanie. Po wyjściu na wolność niegdyś wielki bogacz postanowił pędzić spokojne życie. Dlatego też zajął się handlem książkami. „Wiedziałem, że podejmuję działalność w branży, w której raczej nie zbija się fortuny” – wspominał po latach. Jednak prowadzenie biznesu na małą skalę okazało się sprzeczne z jego naturą. Nim inni się zorientowali, został potentatem branży księgarskiej posiadającym udziały w 20 księgarniach i wydawnictwach.
Najcichszy z oligarchów
„Jego ulubione przysłowie rzekomo brzmi: »Pieniądze kochają ciszę«” – napisał o Romanie Abramowiczu w książce „Wielcy świata biznesu” Rhymer Rigby. Faktem jest, że starannie ukrywa wszystko, co go dotyczy. Wyjątek czyni jedynie dla spraw związanych z futbolem. O jego młodych latach wiadomo tylko tyle, że matka Abramowicza zmarła, gdy miał półtora roku, a ojciec zginął w wypadku przed jego czwartymi urodzinami. Wówczas siostrzeńcem z Saratowa zajął się stryj mieszkający w leżącej niedaleko koła podbiegunowego Uchcie. Opiekun Abramowicza pracował w państwowej firmie wydobywającej ropę. To od niego przyszły właściciel klubu piłkarskiego Chelsea uczył się podstaw nafciarskiego fachu. „Inną bliską osobą w dzieciństwie była dla niego babka, która przetrwała gułag” – opisuje Rigby. To ona nauczyła wnuka, jak przeżyć nawet w najtrudniejszych czasach. A gdy w połowie lat 80. Związek Radziecki chylił się ku upadkowi, wszystko wskazywało na to, że takie właśnie nadchodzą. Dlatego Abramowicz, choć studiował w Instytucie Przemysłowym w Uchcie i oficjalnie pracował w Instytucie Ropy i Gazu Gubkina, wcale nie planował kariery w sektorze wydobywczym. Ukończywszy 21 lat, poślubił w 1987 r. starszą do siebie Olgę Jurewną, po czym otrzymane w prezencie ślubnym od jej rodziców 2 tys. rubli zainwestował w handel świniami. Dobre mięso, zwłaszcza w okolicach koła podbiegunowego, stało się w tamtych latach trudno dostępnym rarytasem. Jednak Abramowicz dzięki swoim znajomościom w placówkach przemysłu naftowego rozrzuconych na całym obszarze ogromnego państwa wydobywał świnie niemal spod ziemi. Kiedy w 1991 r. rozpadł się ZSRR, Abramowicz był już milionerem. Ale handel wieprzowiną uznał za mało perspektywiczny i zainwestował oszczędności w firmę oponiarską w Moskwie. Zatęsknił też za branżą naftową. Zwłaszcza że otwierały się w niej wprost nieograniczone możliwości. Rozpoczął w 1992 r. od „zniknięcia” 25 cystern kolejowych z benzyną. Jechały z Uchty do Moskwy, a odnalazły się już puste na Litwie. Prowadzone przez milicję śledztwo wkrótce umorzono. „Przez kilka kolejnych lat Abramowicz zakładał kolejne firmy i przeniósł swoją działalność na szczebel międzynarodowy. Był już bogatym człowiekiem według standardów zachodnich – ale wciąż nie bardzo bogatym” – opisuje Rhymer Rigby, mając na myśli to, że dobiegający trzydziestki biznesmen nadal nie mógł nazwać siebie miliarderem. Przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy poznał Borysa Bieriezowskiego, jednego z najbliższych współpracowników Borysa Jelcyna. Potentata, który w razie potrzeby sponsorował kolejne kampanie wyborcze ówczesnego prezydenta. A miał z czego, bo amerykański magazyn „Forbes” wyceniał jego fortunę na 3 mld dol. W tym czasie państwo rosyjskie na potęgę wyprzedawało swoje największe przedsiębiorstwa oligarchom. Tak Jelcyn budował swoje zaplecze mające nie dopuścić do tego, żeby komuniści odebrali mu władzę.
„Zakładając kolejne firmy krzaki i wydając na to setki dolarów, Bieriezowski i Abramowicz kupili spółkę naftową Sibneft, która była warta ponad 2,5 mld dol. Podobnie jak inni uczestnicy tego procederu, Abramowicz przyznaje, że aktywa zostały sprzedane za bezcen, ale twierdzi, że było to spowodowane bardzo wysokim ryzykiem (w tym powrotem systemu komunistycznego)” – opisuje Rhymer Rigby.
W dniu trzydziestych urodzin 24 października 1996 r. Roman Abramowicz mógł sobie pogratulować zarobienia na czysto pierwszego miliarda dolarów. Co nie zaspokoiło jego apetytu. Kolejne miliardy zdobył, wszczynając tzw. wojnę aluminiową z innymi oligarchami o przejęcie tej branży przemysłowej. Wyszedł z niej zwycięsko. Ale wkrótce w Rosji nadeszły zmiany. Schorowany Jelcyn oddał władzę młodemu Władimirowi Putinowi, a ten rozprawił się z najbardziej niepokornymi bogaczami. Do Wielkiej Brytanii musiał uciekać Borys Bieriezowski. Zaś właściciel naftowego giganta Jukos Michaił Chodorkowski wylądował w więzieniu. Abramowicz potrafił jednak dobrze żyć z nową władzą. Podporządkował się woli Putina, choć jednocześnie na wszelki wypadek ewakuował z Moskwy. Najpierw w 1999 r. na Czukotkę, gdzie wygrał wybory na gubernatora. Wprawdzie podlegało mu jedynie 50 tys. obywateli, lecz sama gubernia słynie z bogatych złóż ropy i gazu ziemnego. Stała się ona też rajem podatkowym dla koncernu Sibneft. Co nie przeszkadzało miejscowym, bo Abramowicz hojnie finansował z własnej kieszeni inwestycje publiczne.
I nagle w 2003 r. ten unikający rozgłosu człowiek za 140 mln funtów kupił piłkarski klub w Londynie. Następnie wydał wielokrotność tej sumy, żeby Chelsea Londyn odnosiło sukcesy. Oficjalnie pozwolił sobie na taką ekstrawagancję, bo jak sam ogłosił: „Kocham tę grę, kocham ten sport, kocham tę ligę (angielską – red.)”. A przy okazji zyskał uzasadniony powód, żeby na stałe zamieszkać w Londynie. Nie wzbudził przy tym podejrzeń, iż coś knuje przeciwko ekipie rządzącej na Kremlu. Dopiero poza granicami Rosji Abramowicz odważył się ostentacyjnie cieszyć życiem. Kupił największy na świecie jacht, ponownie się ożenił i stał prawdziwym celebrytą. Co nie zabiło w nim czujności. Prawie nie wypowiada się na tematy polityczne, nie odnosi do osoby Putina. Dba, żeby interesy prowadzić dyskretnie.
Rok temu, gdy Rosja anektowała Krym, na konferencji prasowej brytyjski premier David Cameron zasugerował, że także właściciela Chelsea mogą objąć unijne sankcje. Do dziś nic takiego nie nastąpiło. Oligarcha znów wywinął się z kłopotów. Być może, zgodnie z tym, co zapisał Rhymer Rigby, tak procentuje przestrzeganie zasady, że: „pieniądze kochają ciszę”. Choć najwyraźniej jeszcze bardziej kochają one Romana Abramowicza.