W kolejnym roku nie doświadczymy spektakularnego odbicia, jak po pandemii, gdyż gospodarka urośnie tylko o 2 proc. taka dynamika nie pozwoli na rolowanie długu przy jednoczesnym spadku zadłużenia w relacji do PKB. Tym bardziej że potrzeby pożyczkowe są ogromne.

Chociaż Rada Polityki Pieniężnej po raz drugi z rzędu litościwie powstrzymała się od podniesienia stóp procentowych, szybko nie wrócimy do czasów taniego pieniądza. Według najnowszej projekcji Narodowego Banku Polskiego średnioroczny wzrost cen jeszcze w 2024 r. sięgnie 6 proc., więc będzie istotnie wyższy od celu. Ledwie kwartał wcześniej NBP prognozował na 2024 r. jedynie 4 proc. W przyszłym roku, według centralnej ścieżki projekcji, ceny urosną o ponad 13 proc. Inflacja znajdzie się w okolicach celu najwcześniej w 2025 r., a więc jeszcze co najmniej dwa lata będziemy musieli funkcjonować w świecie wysokich stóp i drogiego pieniądza.
W takim świecie trwać będzie nie tylko Polska. Według NBP w przyszłym roku stopy procentowe EBC sięgną ponad 3 proc. i utrzymają się na tym poziomie co najmniej do końca 2025 r. To spora zmiana, zważywszy na to, że przez ostatnich kilka lat znajdowały się poniżej zera. Może to zaboleć państwa z południa Europy, których dług publiczny daleko przekracza roczny produkt krajowy. Fed i Bank Anglii mają podnieść stopy do ponad 5 proc. na początku roku i jeszcze na koniec 2025 r. będą one sięgać przeszło 4 proc. Oczywiście banki centralne gospodarek wschodzących – takich jak Polska – będą musiały prowadzić znacznie bardziej jastrzębią politykę, by uniknąć odpływu inwestorów.
Zdaje się to dostrzegać także premier Mateusz Morawiecki. – Żyjemy w epokowym momencie. Niskie ceny energii i niskie ceny pieniądza, czyli niskie stopy procentowe, prawdopodobnie na dłuższy czas odeszły w przeszłość – stwierdził podczas listopadowego posiedzenia Rady Dialogu Społecznego. Pytanie, czy za słuszną diagnozą rzeczywistości pójdą też odpowiednie czyny. Polityka w świecie wysokich stóp będzie musiała przybrać formę odmienną od tej, którą stosował od 2015 r. polski rząd.

Beztroskie lata

Polityka gospodarcza w świecie niskich stóp procentowych z punktu widzenia rządu jest całkiem łatwa i przyjemna. Nie trzeba nikomu zabierać, by znajdować pieniądze na popularne i powszechne transfery społeczne, gdyż można je finansować wzrostem i długiem. Niektóre tradycyjne obszary polityki gospodarczej można wręcz odpuścić, licząc na to, że obywatele sami sobie kupią na rynku to, czego potrzebują. Najwyżej zaciągną w tym celu tani kredyt, zawsze można też ich wspomóc groszem z budżetu. W świecie bardzo niskich stóp polityka ekonomiczno-społeczna właściwie robi się sama – wystarczy zadbać o w miarę powszechny dostęp do taniego pieniądza i ludzie powinni być z grubsza zadowoleni. Nie trzeba przy tym podejmować trudnych decyzji, czyli wybierać, kto będzie beneficjentem programów społecznych, a kto do budżetu będzie musiał dokładać.
Chociaż od 2020 r. na Polskę zaczęły spadać jedna plaga za drugą – COVID-19, popandemiczna inflacja, aż wreszcie wojna u naszego sąsiada i kryzys uchodźczy – to w pierwszych latach rządów partii Kaczyńskiego trafiła się sytuacja niezwykle komfortowa. Bliskie zera stopy procentowe w najważniejszych bankach centralnych świata skłaniały inwestorów do lokowania kapitału na rynkach wschodzących, w których można było zarobić więcej. W świecie niskich stóp szczególnie atrakcyjne stają się inwestycje typu greenfield, zakłady i przedsiębiorstwa budowane od podstaw, a właśnie w takich Polska przoduje – dzięki taniej i wykształconej klasie pracującej. Nic dziwnego, że przy tak dobrej koniunkturze nasz kraj notował znakomite wyniki wzrostu gospodarczego. W latach 2015–2021 pod względem PKB na głowę Polska zaliczyła skok z 69 proc. do 77 proc. średniej unijnej.
Dzięki wysokiemu wzrostowi rząd mógł utrzymywać stały deficyt budżetowy bez zwiększania długu publicznego w relacji do PKB. Inaczej mówiąc, wzrost gospodarczy de facto spłacał zaciągany co roku dług. Tym bardziej że koszty jego obsługi systematycznie malały. Jeszcze na początku drugiej dekady XXI w. rentowność 10-letnich obligacji Polski wynosiła ponad 6 proc. W drugiej połowie dekady spadła poniżej 3 proc. Według Eurostatu średni koszt obsługi długu publicznego w Polsce w 2020 r. wyniósł 2,6 proc. Rok później spadł do ledwie 2,1 proc.
W świecie bardzo niskich stóp chętnie zadłużał się też sektor prywatny. Przedsiębiorstwa machnęły ręką na giełdę i zdobywały środki na inwestycje poprzez kredyt oraz akumulację kapitału własnego. Stopy procentowe w Polsce zaczęły spadać od 2008 r., gdy wynosiły jeszcze 6 proc. Od tamtej pory stopniowo zmierzały do poziomu 1,5 proc., który obowiązywał od 2015 r. aż przez pięć lat. Jeszcze w 2007 r. dług prywatny wynosił tylko 54 proc. PKB. W 2016 r. sięgnął już 82 proc. PKB, po czym nieco spadł do 76 proc. w 2020 r.

Koniec epoki

Niezwykle popularny stał się leasing, co zresztą możemy obserwować na ulicach miast, na których drogie samochody przestały wywoływać zdumienie. Wysyp samochodów premium nabywanych w leasingu to zresztą nie tylko specyfika Polski. W tekście „How will we remember the age of cheap money?” (Jak zapamiętamy czasy taniego pieniądza”) na łamach „Financial Times” Sarah O’Connor zwróciła uwagę, że w 2019 r. już 92 proc. nowo rejestrowanych brytyjskich aut było „kupowanych” w którymś z punktów sprzedaży należących do Finance & Leasing Association. Jeszcze w 2006 r. było to 47 proc. „Chociaż Wielka Brytania nie stała się w tym czasie bogatsza, nie dowiedziałbyś się tego, obserwując te wszystkie audi na drogach” – napisała O’Connor.
Gospodarstwa domowe w Polsce zadłużały się często przymuszone biernością rządu w obszarze polityki mieszkaniowej czy zdrowotnej. Społeczeństwu łatwiej było pogodzić się z niedomagającą ochroną zdrowia, skoro można było skorzystać z kredytu na leczenie lub rozłożyć koszt zabiegu na raty, co oferuje wiele prywatnych klinik. Rząd bez większych przeszkód mógł także zrezygnować z aktywniejszej polityki mieszkaniowej, bo banki oferowały potencjalnym kredytobiorcom raty niższe od czynszu. Jeszcze w 2010 r. tylko niecałe 7 proc. społeczeństwa mieszkało w lokalach obciążonych hipoteką. W 2021 r. odsetek ten był już dwukrotnie wyższy.
Ta beztroska epoka taniego pieniądza skończyła się dosyć brutalnie. Zaostrzenie polityki pieniężnej przez walczące z inflacją banki centralne zmniejszyło atrakcyjność rządowych papierów dłużnych. Rentowność obligacji państw naszego regionu – Polski, Czech czy Węgier – na rynku wtórnym od początku roku wzrosła około dwukrotnie. Polskie na moment zahaczyły o 9 proc., węgierskie nawet o 11 proc. Rząd stanął przed perspektywą nie tylko wyższych kosztów obsługi długu, lecz nawet problemów ze sprzedażą obligacji. Bank Gospodarstwa Krajowego w październiku musiał odwołać przetarg na papiery mające sfinansować Fundusz Przeciwdziałania COVID-19 i niedawno powstały Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych. Państwo postanowiło więc szukać pieniędzy za granicą. Krótko po unieważnieniu przetargu BGK wyemitowało obligacje w euro. Na początku listopada Ministerstwo Finansów poinformowało o emisji papierów na rynku amerykańskim. Ich wartość sięgnęła łącznie aż 3 mld dol., czyli ponad 13 mld zł.
Według minister finansów Magdaleny Rzeczkowskiej chodziło o „zwiększenie dywersyfikacji bazy inwestorskiej”, jednak oczywiste jest, że głównym powodem było zmniejszenie oprocentowania nowego długu. Rentowność obligacji w dolarach wyniosła 5,5 proc., tymczasem podczas październikowej aukcji MF sprzedało obligacje w złotym z rentownością 8,5 proc. Ta korzyść może być jednak chwilowa – wystarczy, że dolar się umocni, to realna wartość tego długu wzrośnie.

Trudne decyzje

Wyczerpało się także drugie źródło finansowania ekspansywnej polityki gospodarczej, jakie wykorzystywał rząd od 2015 r., czyli wzrost gospodarczy. Według projekcji NBP zagości u nas stagnacja – nasz wzrost PKB wyniesie ledwie 0,7 proc. PKB. Jeszcze kwartał wcześniej NBP prognozował wynik dwukrotnie wyższy. W kolejnym roku nie doświadczymy spektakularnego odbicia, jak po pandemii, gdyż polska gospodarska urośnie tylko o 2 proc. Taka dynamika nie pozwoli na rolowanie długu przy jednoczesnym spadku zadłużenia w relacji do PKB. Tym bardziej że przyszłoroczne potrzeby pożyczkowe są ogromne. Oficjalnie sięgają ponad 260 mld zł. W niedługim czasie mamy wydać miliardy dolarów na zbrojenia, równocześnie zwiększając nakłady na ochronę zdrowia – docelowo do 7 proc. PKB.
W takiej sytuacji rząd będzie musiał stanąć przed wyborami, które nie przysporzą mu zwolenników. Przede wszystkim będzie trzeba zrezygnować z powszechnych transferów pieniężnych, w których władza wyspecjalizowała się po 2015 r. Nie starczy pieniędzy dla wszystkich, ale też nie wszyscy potrzebują wsparcia z budżetu. Dobrze zarabiający Polacy bez większych przeszkód poradzą sobie bez transferów. Będzie to o tyle istotne, że w świecie wysokich stóp rząd będzie musiał prowadzić politykę społeczną z prawdziwego zdarzenia – opartą na usługach publicznych, a nie transferach pieniężnych. Obecnie na kredyt mieszkaniowy stać jedynie najzamożniejszych. Pozostałym państwo musi więc stworzyć alternatywę w postaci publicznego programu mieszkań czynszowych lub sfinansować budowę nowych lokali komunalnych. Z tego samego powodu stanąć na nogi będzie musiała publiczna ochrona zdrowia, gdyż rosnące stawki prywatnych lekarzy stają się zaporowe dla mniej zarabiających. Podobnie jak sfinansowanie zabiegu medycznego kredytem przy obecnych stopach procentowych.
Niełatwe decyzje będą musiały zostać podjęte w obszarze nie tylko wydatków, lecz także dochodów. Nie uda się zrealizować tak ambitnych planów dotyczących chociażby zbrojeń, utrzymując obecny system podatkowy. W 2021 r. dochody sektora finansów publicznych wyniosły 42 proc. PKB, aż o 5 pkt proc. mniej niż średnio w UE. Teoretycznie Polska mogłaby zwiększyć dochody budżetowe o przeszło 100 mld zł i dopiero zbliżyć się do średniej unijnej pod tym względem. Pole do wzrostu dochodów budżetowych jest więc spore. To jednak jest łatwym zadaniem jedynie na papierze. Na tak znaczących podwyżkach podatków ktoś będzie musiał przecież stracić. Wybranie grup społecznych lub podmiotów gospodarczych, które zaczną więcej dorzucać do budżetu, będzie projektem na najbliższe miesiące lub nawet lata.
Trudno przypuszczać, by te decyzje zostały podjęte już w przyszłym roku, w którym jesienią odbędą się wybory. Rządzący będą chcieli zapewne przeczekać najbliższe miesiące, łatając budżet czym się da – drobnymi oszczędnościami, przenoszeniem większych wydatków na później czy wreszcie emisją długu w zagranicznych walutach (to bardzo niebezpieczna praktyka). Zgodnie z tradycyjną polską spychologią przed odpowiedzią na pytanie, jak na nowo ułożyć koszty i korzyści z życia w Polsce, stanie więc zapewne władza wybrana dopiero w kolejnych wyborach. A najbliższe miesiące, kluczowe w kontekście chociażby kryzysu energetycznego, będzie można uznać za stracone i przespane. ©℗