Mieli być kołem zamachowym naszego kapitalizmu. Mieli. Rodzimy handel praktycznie nie istnieje.

Rok 1990 był kluczowym momentem polskiej transformacji. To równo 25 lat temu polski skok w kapitalizm przestał być tylko marzeniem, a zaczął być rzeczywistością. Dla wielu Polaków bardzo bolesną. W pierwszym odcinku naszej serii pokazaliśmy przekształcenia i upadek dużych zakładów przemysłowych. Oraz jego konsekwencje: deindustrializację gospodarki i pojawienie się zjawiska strukturalnego bezrobocia. Ale transformacja to nie tylko przemysł. Dziś przyglądamy się handlowi. Oraz tym, którzy w handlu szukali swoich szans albo po prostu schronienia przed transformacyjną zawieruchą.

Hernando de Soto nazwał ich rojem protokapitalistów. Wpływowy w latach 80. i 90. peruwiański ekonomista (nawrócił prezydenta Alberto Fuijmoriego na neoliberalizm) dowodził, że w krajach biednych są masy zmarginalizowanych robotników i chłopów, którzy marzą tylko o jednym: o wolnym rynku. Gdyby im takie warunki stworzyć, to oni w krótkim czasie sami wydźwignęliby się z biedy i wykluczenia. Potrzeba do tego niewiele: wystarczą gwarancje praw własności oraz w niczym nieograniczona dzika konkurencja. To naturalne środowisko, w którym protokapitaliści rozkwitną. „Wygenerują zysk dosłownie z niczego” – pisał de Soto w książce „Tajemnica kapitału”.
Taki ton towarzyszy większości rozważań na temat transformacji ekonomicznej w naszym kraju. Zgodnie z tą logiką w 1990 r. na gruzach „zbankrutowanego systemu” wykluł się nowy „zdrowy i prężny”. A symbolem tego nowego stali się rodzimi protokapitaliści. Nieprzypadkowo obrazki Polaków handlujących czym i gdzie popadnie z łóżek polowych lub z samochodów to nieodzowna ilustracja każdej kanonicznej opowieści o nadwiślańskich przemianach. Jedni przywołują ją bezwiednie, inni bardzo świadomie. W końcu dla autorów i obrońców terapii szokowej rój protokapitalistów, który pojawił się wówczas w polskich miastach, był dowodem, że mieli rację.
I to w podwójnym sensie. Po pierwsze, autorzy polskiej transformacji uwielbiali pokazywać, że bazar to ich naturalny sojusznik. „Jaja stanęły!” – ten okrzyk przypomni dziś każdy członek ekipy wicepremiera Balcerowicza, jeżeli tylko zapytamy go o 1990 r. Był to moment, w którym na jednym z warszawskich bazarów przestały rosnąć ceny jajek, a oni uwierzyli, że ich plan antyinflacyjny zaczyna przynosić efekty. Po drugie, eksplozja handlowej przedsiębiorczości stanowiła dla zwolenników jak najszybszej liberalizacji polskiej gospodarki najlepszy dowód, że kurs obrany w latach 1988–1990 faktycznie stanowił spełnienie snów większości z nas. Wreszcie mogliśmy wziąć się za bary z wolnym rynkiem, czego przez dekady zabraniał nam socjalistyczny gorset. Taka opowieść o pierwszej heroicznej fazie polskiego kapitalizmu jest bez wątpienia atrakcyjna. Co nie zmienia faktu, że rzeczywistość była jednak – jak zwykle – dużo bardziej skomplikowana.
Zacznijmy od tego, co się w opowieści o polskich protokapitalistach zgadza. Faktem jest, że po 1989 r. dokonała się autentyczna detaliczna rewolucja. Według szacunków Zbigniewa Taylora z Polskiej Akademii Nauk w 1988 r. istniało w Polsce 227 tys. punktów sprzedaży detalicznej (w tym 125 tys. sklepów). W ciągu następnej dekady ich liczba wzrosła do ok. miliona (w tym prawie połowę stanowiły sklepy). Najbardziej radykalne zmiany przyniósł jak zwykle 1990 r. Już w styczniu znowelizowano ustawę o spółdzielczości, która zlikwidowała obligatoryjne związki spółdzielcze. Zniesiony został państwowy monopol na handel paliwami, samochodami czy tekstyliami.
Rok 1990 to też nowelizacja ustaw o działalności gospodarczej i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Dzięki nim handel stał się tą dziedziną polskiego życia ekonomicznego, która została sprywatyzowana najszybciej. Na długo zanim w prywatne ręce przekazano zakłady produkcyjne lub bankowość. Rozwój przedsiębiorczości handlowej stymulowała również zmiana prawa lokalowego, która zniosła regulacje czynszów i oddała je w pełni w ręce właścicieli. W efekcie Polska pod względem nasycenia placówkami handlowymi szybko zaczęła przypominać kraje zachodnie. Choć raczej Grecję, Włochy czy Hiszpanię, gdzie na 1000 mieszkańców przypada kilkanaście sklepów. Podczas gdy w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Austrii jest to raczej 5–6 sklepów.
Ważną konsekwencją prywatyzacji handlu było też jego rozdrobnienie. Jeszcze w 2001 r. aż 98 proc. wszystkich placówek to były firmy jedno- lub (najwyżej) dwusklepowe. Wyglądało to na spełnienie protokapitalistycznego snu de Soto. Sny mają jednak to do siebie, że niezbyt często pokrywają się z rzeczywistością. Tutaj uczynić należy pierwsze zastrzeżenie. Chodzi bowiem o to, że nazywanie detalicznej rewolucji „wielkim osiągnięciem” jest już jednak określeniem trochę na wyrost. Głównie dlatego, że tę rewolucję osiągnąć bardzo łatwo.
Wśród badaczy tematu panuje przekonanie, że handel to zawsze ta część gospodarki narodowej, która do sprywatyzowania jest zdecydowanie najbardziej predestynowana. Przede wszystkim dlatego, że (inaczej niż przemysł czy bankowość) nie wymaga wysokich nakładów kapitałowych. A na dodatek wychodząca z realnego socjalizmu Polska była krajem o wielkich pokładach niezaspokojonego popytu. W każdej właściwie dziedzinie konsumpcji. Była to więc ta część gospodarki, w której rój protokapitalistów faktycznie mógł się najłatwiej wykazać. Pytanie tylko, czy się faktycznie wykazał?
Ulubieńcy władzy
Uczciwa odpowiedź na to pytanie jest bardzo trudna. A ponieważ nie wypada aż tak okazale, jak pokazanie pierwszej heroicznej fazy bazarowego kapitalizmu, to apologetów polskiej transformacji interesuje już dużo mniej. A szkoda, bo dla faktycznej oceny handlowego przełomu 1990 r. dalsze losy polskich pionierów przedsiębiorczości wydają się mieć znaczenie kluczowe. W końcu idąc za tokiem rozumowania de Soto, znaczenie ma nie tylko to, czy rojowi protokapitalistów uda się opanować na chwilę jakąś gałąź gospodarki. Lecz to, czy będą się po tej gałęzi potrafili na trwałe wspiąć w dochodowej i społecznej drabince. Przenosząc jednocześnie gospodarkę na wyższy poziom rozwoju.
Tymczasem im bardziej oddalamy się od 1990 r., tym losy protokapitalistów nie są tak wesołe. „Na początku lat 90. handel był pierwszym przejawem organicznej przedsiębiorczości w kraju. Rozpoczęcie działalności w handlu wiązało się z szybkim awansem społecznym przedsiębiorcy i wzrostem poziomu jego zamożności. Działo się tak dlatego, że handel był w owym czasie głównym źródłem alokacji kapitału” – pisała już w 2001 r. w badaczka zjawiska Aleksandra Grzesiuk. I zaraz dodawała, że „obecnie sklep przestaje być symbolem zamożności właścicieli. Owszem pozwala generować zyski wystarczające na przyzwoite życie właścicieli. Pod warunkiem że ma dobrą lokalizację. W innym przypadku zyski spadają jeszcze szybciej”. Od tamtej pory tendencja ta jeszcze bardziej się pogłębiła.
Niby spadek udziału drobnego handlu oraz wzrost udziału największych przedsiębiorstw w sprzedaży jest zjawiskiem widocznym w większości krajów rozwiniętych. Ale w kraju takim jak Polska nałożyła się na nią jeszcze ważna tendencja. To gwałtowny wzrost znaczenia sklepów z kapitałem zagranicznym. Ich ekspansja na polskim rynku miała wiele twarzy. Łączyło ją jednak to, że odbywała się zazwyczaj poprzez placówki wielkopowierzchniowe. A na tym polu zagraniczny kapitał nie napotykał krajowej konkurencji. Dlaczego? Bo zachodnim koncernom pomagały dwa mechanizmy. I oba były bezpośrednią konsekwencją wyborów ustrojowych dokonanych na przełomie lat 80. i 90. przez rządzące Polską elity. Jeden opisaliśmy na samym początku. To zgoda wyrażona przez rządy Rakowskiego i Mazowieckiego na szybką prywatyzację i rozdrobnienie polskiego handlu. Bo z jednej strony otworzyła ona pole dla roju protokapitalistów, jednocześnie te same przepisy rozbiły PRL-owskie odpowiedniki handlu wielkopowierzchniowego. Takie jak państwowe domy towarowe czy spółdzielcze supersamy.
Dla tych ostatnich w modelu rozdrobnionego handlu miejsca nie przewidziano. Co ułatwiło zadanie dużym koncernom zagranicznym, które już wkrótce zagospodarowały ten rynek dla siebie. Zwłaszcza że zgodnie z przyjętą wówczas filozofią transformacji drzwi dla zagranicznych inwestycji otwarte zostały bardzo szeroko. Nie tylko nie stawiając mu prawie żadnych wymagań co do branż, w które powinien inwestować. Ale jeszcze tworząc system ulg i zachęt (np. podatkowych). Byleby tylko kapitał trafił właśnie tu nad Wisłę. – Nie od dziś wiadomo, że bankowość, budownictwo czy wielki handel to dziedziny, do których najbardziej lgną zagraniczni inwestorzy. To tutaj są do ustrzelenia największe zyski. Tyle że z punktu widzenia kraju przyjmującego dominacja takich inwestycji jest niepożądana, bo nie sprzyja eksportowi i pompuje ujemny bilans handlowy kraju. Niestety struktura bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce pokazuje wyraźnie, że koncentracja zagranicznego kapitału dotyczy tych właśnie dziedzin – uważa Kazimierz Łaski, długoletni dyrektor Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych.
Trudno się więc dziwić, że skoro nie było ani żadnych regulacji utrudniających wchodzenie zagranicznych sieci do handlu, ani specjalnej konkurencji ze strony polskich sklepików, to zagraniczny kapitał tę szansę wykorzystał. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Pierwszy zachodni supermarket powstał w Warszawie w 1990 r. i należał do polsko-austriackiej spółki Billa Polen. Ta zaś była efektem współpracy austriackiej Billi z nomenklaturową spółką Mitpol (założoną przez sekretarza KC PZPR, a potem polityka SLD Sławomira Wiatra). Potem zachodni kapitał już nawet nie bawił się w dobieranie polskich wspólników. Prekursorem dyskontów była belgijska sieć Globi (przejęta przez francuskiego Carrefoura), a pierwszy hipermarket otworzył niemiecki Hit (w 1993 r.), przejęty potem przez brytyjskie Tesco. Z kolei w 1995 r. szwedzka Ikea wybudowała w Jankach pod Warszawą pierwsze centrum handlowe.
W 1995 r. super- i hipermarkety oraz wszelkiego rodzaju galerie handlowe kontrolowały 4 proc. powierzchni handlowej. W 2000 r. było to już 10,5 proc. Pięć lat później 20,5 proc. A ostatnio ten odsetek dochodzi do 25 proc. – Tempo rozwoju sklepów wielkopowierzchniowych w Polsce było bardzo duże. Nawet porównując z krajami Europy Zachodniej, które przechodziły podobny proces w latach 70. i 80. Dla przykładu powstanie w Polsce 150 hipermarketów trwało u nas 6–7 lat, w Hiszpanii aż 20 – ocenia Joanna Wrzesińska, ekonomistka z SGGW zajmująca się tematyką handlu wielkopowierzchniowego. Na szczytach polskiego handlu próżno szukać fortun wyrosłych z pionierskich czasów handlu z łóżka polowego. Zamiast nich mamy portugalską firmę Jeronimo Martins (Biedronka) albo Eurocash, który z niej wypączkował. A także niemieckie Metro oraz Schwarz Group (Kaufland, Lidl) czy też francuskie Auchan czy Carrefour. Pośród dużych polskich graczy na rynku detalicznych jest właściwie tylko Żabka, której początki sięgają 1987 r. i nomenklaturowej firmy Elektromis.
Podwójna deklasacja
I to właśnie są warunki, w których przyszło funkcjonować polskim protokapitalistom. Najpierw ich hołubiono, dając do zrozumienia, że są fundamentem nowego kapitalistycznego porządku. Jednocześnie podejmowano jednak takie decyzje systemowe, które podcinały gałąź, na której siedzieli. A potem było już tylko gorzej. Przez ostatnich 20 lat trwa postępujący proces wypychania niegdysiejszych protokapitalistów z najatrakcyjniejszych miejsc polskich miast w ramach cywilizowania handlu. Jedną z pierwszych opisanych historii ich walki z nowym stało się Leszno, w którym pod koniec lat 90. władze zdecydowały się na likwidację targowiska, by w jego miejsce postawić supermarket holenderskiej sieci Ahold. Sklepikarze próbowali blokować to metodami formalno-prawnymi. Gdy te zawiodły, rozpoczęli okupację placu budowy. Doszło do starć z ochroniarzami wynajętymi przez inwestora. Wezwana na miejscu policja stanęła po stronie tych ostatnich.
A najsmutniejsze jest to, że przez długi czas tego typu wydarzenia odbywały się w ogóle poza radarem opinii publicznej. A jeżeli już przebijały się do powszechnej świadomości (jak choćby w czasie zamieszek związanych z usuwaniem spod Pałacu Kultury hali Kupieckich Domów Towarowych w 2009 r.), to role były już rozdane zupełnie inaczej niż w 1990 r. I protokapitaliści z herosów transformacji stali się pieniaczami i zawadą na drodze do pięknego cywilizowanego świata galerii handlowych.
Takie wydarzenia pokazują pewien fundamentalny proces. Chodzi o cichą i postępującą deklasację samych protoprzedsiębiorców. – To zaskakujące, ale przez te 25 lat transformacji nikt się tym dokładniej nie zainteresował. Nie ma na ten temat badań ani statystyk. Nie było na to grantów ani społecznego zapotrzebowania – mówił w rozmowie z DGP Jarosław Urbański, socjolog i jeden z pionierów badań nad dalszymi losami protokapitalistów w III RP. Na podstawie zgromadzonych przez niego (choć szczątkowych) danych można domniemywać, że w większości przypadków po prostu zakończyli przygodę z przedsiębiorczością i zasilili szeregi klas pracujących, często podejmując zatrudnienie w szeroko rozumianym sektorze handlu i usług.
Wiązało się to dla nich z podwójną deklasacją. Bo raz, że degradacja zawsze jest bolesna. A dwa, że jeśli wrócili do pracy w handlu, to trafili już do innego – gorszego – świata. Bo warunki i prestiż pracy w tym sektorze sporo się pogorszyły. Jeszcze inną grupą są ci protokapitaliści, którzy werbowali się w 1990 r. z szeregów wysadzonych z siodła pracowników administracji czy robotników wykwalifikowanych, którzy padli ofiarą deindustrializacji. I wejście w handel było dla nich nie tyle wyborem, ile ucieczką przed transformacyjną zawieruchą. Znaleźli tam azyl chwilowy i marnej jakości.
Na przykładzie handlu detalicznego doskonale widać los tych wszystkich przedsiębiorczych Polaków, którzy poznali duszący smak wolnego rynku.
Oczywiście można ich znaleźć również gdzie indziej. Ilu ich jest? Nie jest to niestety zjawisko szczegółowo zbadane. Bo kapitalizm – jak każda wielka ideologia – promuje opowieści o zwycięzcach, nie o pokonanych. Widać ich czasem jakby na marginesie różnego rodzaju badań polskiej przedsiębiorczości. Są w nich raczej antybohaterami. Badania Fundacji Kronenberga metkują ich jako „rozczarowanych” i „apatycznych”. W pracach Juliusza Gardawskiego nazywa się ich „frustratami”. To ci protokapitaliści, którym biznes jakoś nie chce się kręcić. Dla nich skok w rynek to też była pewnego rodzaju hekatomba. Tyle że... z opóźnionym zapłonem.