Jest w życiu parę rzeczy, od których nie uciekniemy – śmierć i podatki są na tej liście wymieniane na samym początku. Należałoby dopisać do niej jeszcze jedną pozycję: nieuchronność współpracy z bankiem. Zdarzają się ponoć jeszcze ludzie, którzy nie mają konta, nie korzystają z kart, nie wzięli pożyczki, nie kupili na raty pralki – ale to wymierający gatunek.
Dziś nawet bezrobotni często dostają zasiłek na rachunek bankowy, a do niego kartę. Takie czasy. Prędzej spodziewać się można całkowitego wycofania pieniędzy z obiegu (kilka krajów poważnie myśli nad tym krokiem) niż spełnienia mrzonki, że możemy się obrazić na bank i nic od niego nie chcieć. OK, jest to możliwe – pod warunkiem że na resztę życia uciekniemy do lasu, zamieszkamy w ziemiance i będziemy jeść żołędzie. To stawia banki w podwójnie uprzywilejowanej sytuacji: nie dość, że bogate, otoczone kordonem specjalistów z różnych dziedzin, którzy mogą nas zmiażdżyć ruchem ręki, to jeszcze tak naprawdę nie muszą się o nas, klientów starać. Jesteśmy, jak to się mówi, na musiku.
Napisałam niedawno e-maila do pani, która jest moim bankowym opiekunem, z pytaniem: czy instytucja finansowa, w jakiej pracuje, zamierza ulżyć frankowiczom. Głupio się przyznać, ale nie odpisała, choćby „mamy cię w nosie”. Po co więc takiemu Raiffeisenbankowi i innym nęcić klientów obietnicami „niezmiennych opłat”? Czy jest to, jak twierdzą jedni, próba poprawy nadszarpniętej ostatnimi laty reputacji, czy raczej chęć złapania naiwniaków w swoje sieci, bo tabele opłat zawsze można zmienić. Gdybym miała ryzykować pieniądze, stawiałabym na tę drugą opcję. Która będzie aktualna tak długo, dokąd klienci nie zaczną głosować nogami.