Po chudych latach hodowcy koni wreszcie przechodzą do galopu. Lepiej ma się eksport mięsa, odradza się też jeździectwo
Dziennik Gazeta Prawna
– W Polsce w hodowli koni słynnej zielonej wyspy, która oparła się kryzysowi, nie było – mówi Andrzej Stasiowski, dyrektor Polskiego Związku Hodowców Koni (PZHK). Jak wynika z danych GUS, w 2009 r. pogłowie koni w Polsce sięgało prawie 300 tys. W 2013 r. było ich już tylko 207 tys. Według statystyk PZHK, które uwzględniają również konie hodowane poza gospodarstwami rolnymi (przedstawiciele Związku utrzymują, że statystyka obejmuje ponad 98 proc. całej krajowej populacji), w ciągu trzech lat spadek pogłowia przekroczył 60 tys. i na koniec 2012 r. mieliśmy w kraju ok. 302 tys. tych zwierząt. – Dane za kolejny rok pokazują zahamowanie tej tendencji. Mam nadzieję, że potwierdzą to również statystyki dotyczące 2014 r. – mówi nam Stasiowski. Z informacji, jakie pozyskuje Związek, wynika bowiem, że liczba nowych źrebiąt, którym wystawiane są świadectwa identyfikacyjne (zwane też paszportami), była w minionym roku co najmniej na takim samym poziomie jak rok wcześniej.
Wysadzeni z siodła
Eksperci są zgodni, że pogłowie koni w Polsce, podobnie jak w krajach Europy Zachodniej, zaczęło spadać z powodu kryzysu finansowego z końca minionej dekady. Wymuszone oszczędności spowodowały, że ludzie skupili się na zaspokajaniu podstawowych potrzeb, a rezygnowali z wydatków na potrzeby wyższe. Jeździectwo zaś bez wątpienia należy do tych drugich. Spadło zatem zainteresowanie zakupem koni, a hodowcy ograniczali w tej sytuacji liczbę nowych urodzeń źrebiąt. Na całym kontynencie rodziło się ich w ostatnich latach o kilkanaście, a nawet o kilkadziesiąt procent mniej niż w 2008 czy w 2009 r. W Polsce, jak wynika z informacji PZHK, ten odsetek przekroczył 30 proc., a zmniejszenie liczby urodzeń dotyczyło szczególnie ras szlachetnych i zimnokrwistych. – Rośnie jedynie populacja kuców oraz koni małych – zauważa Stasiowski. Wynika to jego zdaniem z tego, że właśnie na takich wierzchowcach swoją przygodę z jeździectwem zaczynają dzieci, a to wciąż dość popularny sposób na rodzinną rekreację. Mimo że nie jest to wcale zajęcie tanie (godzina jazdy w grupie kosztuje w miastach 40–70 zł, indywidualna lekcja nawet 150 zł, poza miastami ceny są niższe). Poza tym mniejszy koń jest mimo wszystko tańszy w utrzymaniu.
Podkute dzieła sztuki
Konie, które spełniają wszelkie wymogi ścigania się, można sprzedać za stosunkowo wysoką cenę. Ale jest ich mało. Zwierzęta, które z powodu swoich cech nie mogą być w pełni wartościowymi końmi wyścigowymi i nadają się tylko do jazdy rekreacyjnej, cen, które pokrywałyby koszty utrzymania, często nie osiągają.
Najlepsze konie ras wielkopolskiej czy śląskiej – jak wynika z informacji internetowej giełdy koni – wystawiane są na sprzedaż za 35 tys. zł za sztukę, a ceny koni rasy małopolskiej dochodzą nawet do 50 tys. zł. W przypadku koników polskich jest to najwyżej kilkanaście tysięcy. Większość zwierząt zmienia jednak właściciela za znacznie mniejsze pieniądze: kilka tysięcy, a czasami nawet za kilkaset złotych.
Najlepiej sprzedają się konie czystej krwi arabskiej (te z hodowli w Janowie Podlaskim są cenione przez miłośników wyścigów na całym świecie). Co roku aukcja takich zwierząt przynosi od 2 do 3 mln euro. Sprzedana w 2011 r. klacz Piacenza ze stadniny w Michałowie kosztowała 475 tys. euro, a cena klaczy Kwestura (z tej samej hodowli) kupionej w 2008 r. sięgnęła 1,125 mln euro. Jednak warto dodać, że stado koni czystej krwi arabskiej liczy w Polsce raptem ok. 1 tys. sztuk. Nieźle sprzedają się też konie pełnej krwi angielskiej (roczne przychody na poziomie ok. 2 mln euro). Ogiera imieniem Intens kupiono w 2011 r. za 300 tys. euro.
Biznes na rzeźnych
Jednak łączne sumy, jakie uzyskuje się za konie wyścigowe, nijak się mają do tych, za jakie sprzedaje się polskie konie... rzeźne. Na przykład trzy lata temu przychód z ich sprzedaży sięgnął 52 mln euro. Ponad dziesięciokrotnie więcej!
Chodzi o konie rasy zimnokrwistej, które jeszcze do końca lat 80. zeszłego wieku użytkowane były w Polsce przede wszystkim do prac polowych. Obecnie w tym celu wykorzystuje się zdecydowanie coraz mniej zwierząt (choć i dziś są regiony, np. na ścianie wschodniej, w których koniem się orze czy bronuje, ale znacznie częściej zaprzęga się go raczej do bryczki), a ich zdecydowana większość to konie mięsne, które są przedmiotem eksportu rzeźnego. Nie są to już te same zwierzęta, które pracują na roli. Mamy specjalistyczne hodowle koni rzeźnych, utrzymywane wyłącznie w tym celu.
Najwięcej koni rzeźnych trafia z Polski na rynek włoski, gdzie konina jest uważana za najcenniejsze, wręcz luksusowe mięso i osiąga ceny znacznie wyższe niż wołowina z typowo mięsnych krów. Z chęcią jedzą ją również Francuzi czy Hiszpanie.
– Polskie konie mięsne są cenione na Zachodzie, a ich mięso sprzedaje się często drożej niż koninę innego pochodzenia – mówi nam Stasiowski. Konkurencję stanowi produkcja francuska i hiszpańska, a w mniejszym stopniu – bo ustępuje naszej pod względem jakości – również rumuńska.
Jednak inaczej niż pod koniec zeszłego wieku większość koni rzeźnych ubija się teraz w Polsce. W kraju działa obecnie kilka ubojni, które specjalizują się w tym asortymencie. Jak podaje GUS, w 2013 r. na ubój w kraju przeznaczono ponad 22,5 tys. koni (cena w skupie waha się w granicach 8–10 zł za 1 kg). Za granicę głównie do Włoch, dokąd trafia ok. 90 proc. sprzedaży, wyjeżdża obecnie kilkanaście tysięcy koni rocznie.
W opinii dyrektora PZHK kryzys w stosunkowo najmniejszym stopniu dotknął koni zimnokrwistych, czyli właśnie mięsnych. – Spadek pogłowia wynikał z tego, że popyt był większy niż możliwości produkcyjne – tłumaczy Stasiowski. Owszem kryzys przyczynił się w pewnym momencie do obniżki cen i dlatego hodowcy decydowali się na sprzedaż nie tylko młodych, ale i starszych koni, w tym klaczy (nie uważali za opłacalne rozwijania hodowli). W efekcie reprodukcja okazało się później niewystarczająca na pokrycie potrzeb rynku.
Mało chętnych do jazdy
W Polsce wciąż dominują konie zimnokrwiste (do uboju), a szlachetne i kuce (służące głównie do rekreacji) są nadal w mniejszości. Wynika to także z tego, że osób jeżdżących wierzchem mamy znacznie mniej niż na Zachodzie. Polaków uprawiających regularnie jazdę konną jest ok. 150 tys., drugie tyle jeździ okazjonalnie. W sumie to ok. 0,8 proc. społeczeństwa. W Niemczech ten odsetek wynosi ponad 6 proc. (łącznie jeździectwo uprawia prawie 5 mln osób). Nic więc dziwnego, że i pogłowie koni jest u naszych zachodnich sąsiadów kilkakrotnie wyższe niż nad Wisłą. W Anglii czy we Francji jest czterokrotnie więcej koni niż u nas. Nawet w liczącej niespełna 17 mln mieszkańców Holandii populacja tych zwierząt jest liczniejsza niż w Polsce. Przy czym inaczej niż u nas w krajach starej Unii Europejskiej najwięcej jest koni pod siodło. – Jestem przekonany, że tendencja spadkowa dotycząca liczby aktywnych krytych została już w Polsce zahamowana – podsumowuje dyrektor PZHK. – Mam też nadzieję, że będzie to dotyczyło przede wszystkich koni ras szlachetnych – dodaje.
Ale zainteresowanie jeździectwem stopniowo rośnie, o czym świadczy to, że przybywa stadnin i ośrodków jeździeckich. – Dwa lata temu było ich w sumie ok. 1,6 tys., teraz mamy ich już 1,8 tys. – mówi nam Konrad Dąbrowski z PZJ. Jak dodaje, z roku na rok coraz więcej osób bierze udział w zawodach hippicznych i przybywa licencjonowanych zawodników. – Jednak w profesjonalnych zawodach bardzo rzadko występują polskie konie. No, może jeszcze w powożeniu lub we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego. W innych zawodach korzysta się prawie zawsze z koni pochodzących z zagranicy – dodaje.
Jeździectwo uprawia tylko 0,8 proc. Polaków i aż 6 proc. Niemców
Dopłaty nie tylko do źrebiąt
Spadku pogłowia koni nie zahamował też program ochrony zasobów genetycznych zwierząt gospodarskich, który w Polsce obejmuje m.in. pięć ras: małopolską, wielkopolską, śląską, koników polskich i koni huculskich, a także dwa typy koni zimnokrwistych – sokólski i sztumski. Hodowcy takich zwierząt mogą liczyć na dofinansowanie budżetu. Pieniądze przysługują im, jeśli utrzymują klacze ras objętych programem (minimum dwie), które w trakcie pięcioletniego okresu urodzą co najmniej po dwoje źrebiąt. Roczna dopłata do każdej z nich wynosi 1,5 tys. zł. Jednak są to kwoty, które większości hodowców pozwalają tylko zmniejszyć straty, ponieważ pokrywają tylko część kosztów utrzymania zwierząt. Utrzymanie przez rok źrebnej klaczy, a potem jej źrebięcia do wieku sześciu miesięcy kosztuje co najmniej 5 tys. zł. W przypadku źrebiąt, które potencjalnie nadawałyby się do wyścigów, mimo że kupuje się im bardziej wartościową paszę i zapewnia lepszą opiekę weterynaryjną, wydatki są tylko nieznacznie wyższe.
Zapewne trudniejsza sytuacja w branży spowodowała, że chętnych na dopłaty jest coraz więcej. – Zainteresowanie hodowców koni programem ochrony zasobów genetycznych z roku na rok rośnie – potwierdza Agnieszka Chełmińska z Instytutu Zootechniki PIB. W roku 2009 do programu zakwalifikowano 3,4 tys. i co roku ich liczba rosła o kilkaset sztuk. W 2014 r. było ich już 5,7 tys.
Wsparcie finansowe hodowli koni jest też przewidziane w Programie Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2015–2020. Polski Związek Hodowców Koni występował do Ministerstwa Rolnictwa o podwyższenie kwot i pierwotnie uwzględniono jego wniosek. Na klacze ras objętych programem miało przysługiwać po 1,9 tys. zł rocznie, na klacze zimnokrwiste dwóch typów – po 1,55 tys. zł. Potem jednak resort wrócił do starych stawek.