Gdy w styczniu górnicy zaprotestowali przeciw likwidacji kopalń i rządowemu planowi restrukturyzacji branży, media tradycyjne i internetowe rozgorzały świętym oburzeniem. Specjaliści od restrukturyzowania, jak i specjaliści od czegoś innego, przekonywali, że likwidacja i zwolnienia to jedyny sposób, by rozwiązać problem nierozwiązywalny od lat.
Te same głosy słychać było w telewizjach i na zamkniętych osiedlach dużych miast. Na portalach wystarczył tekst o górnictwie, by klikalność rosła w szalonym tempie, a komentarze liczyły się w tysiącach. Pisano: „Jaki kapitalizm? Mamy socjalizm ver. 2.0, gdzie sektor prywatny tłamszony na każdy możliwy sposób musi utrzymać pod przymusem mafijne monstrum zwane sektorem publicznym”. Albo: „Mam firmę i chciałbym, by rząd zajął się moim problemami także. Czym moja praca i moich pracowników jest gorsza od pracy w górnictwie w sytuacji wolnego rynku? Każdy sam wybiera, co robi i za ile”.
Taka reakcja na protesty górnicze była do przewidzenia, bo zawsze jest taka: pazerni związkowcy do spółki z nierobami, którzy pod ziemią lulki palą i odpoczywają, a pracą zajmują się tylko w czasie wolnym, dobierają się do naszych pieniędzy. Naszych, czyli państwowych. Bo gdyby się nie dobierali, byłoby i na lepsze drogi, i szkoły, i na niższe podatki, i na wszystko inne.
Aż nadszedł ten czwartek. Niespodziewanie Narodowy Bank Szwajcarii przestał bronić stabilności waluty. Kurs franka, który przez ostatnie trzy lata wynosił względem euro co najmniej 1,2, poszybował w rejony, których nie widać nawet z miasteczka Wilanów. Raty kredytów frankowych drastycznie wzrosły, kapitał pozostały do spłaty także.
I wtedy coś się zmieniło. Nie ma dowodów, ale są wiarygodne przesłanki, by sądzić, że grupy – ta narzekająca na pazerność górników i ta dotknięta szokiem frankowym – są w dużej części tożsame. Podeprę się danymi przygotowanymi przez Politykę Insight dla „Gazety Wyborczej” na podstawie Diagnozy Społecznej i danych KNF. 62 proc. frankowiczów głosuje na PO. 63,3 proc. to specjaliści, średni personel lub menedżerowie. 42,5 proc. ma miesięczne dochody na osobę w gospodarstwie domowym wyższe niż 2001 zł, a kolejne 38,3 proc. w przedziale między 1001 a 2000 zł. 20 proc. zadłużonych we franku to warszawiacy, 16 proc. mieszka w Krakowie, Łodzi, we Wrocławiu i w Poznaniu. I równie ciekawe: 21 proc. podziwia bogatych, 35 proc. uważa, że jedni ludzi są więcej warci od innych, a 90 proc. jest przekonana, że każdy jest kowalem własnego losu.
I ta właśnie klasa średnia zwróciła się o pomoc. Do kogo? Ano właśnie do państwa.
Ma powody, nie przeczę. Teza, że kredyty frankowe to umowa, w której obie strony miały równe szanse, jest nie do obrony. Bankowcy doskonale zdawali sobie sprawę, że to transakcje ryzykowne, ale zarabiali na nich tak dobrze, że wciskali je nawet tym, którzy nie mieli zdolności kredytowej w złotówkach. Klienci, otumanieni hossą na rynku nieruchomości (kto jeszcze pamięta te niedawne czasy, gdy średnia wartość nieruchomości z miesiąca na miesiąc rosła o kilka procent?) i zewsząd słyszący, że będzie tylko drożej, zadłużali się, bo jeśli nie teraz, to nigdy. Realizowana przez banki strategia niewiele pozostawiała przypadkowi. To ona postawiła dziś wielu klientów w sytuacji, w której wymagają pomocy.
Kto im może pomóc? Banki? Te same, które dawały im ryzykowne kredyty, opakowując je w hasła o bezpieczeństwie i pewności, bez których pewnie by się nie sprzedały?
Jedyny kierunek, w którym mogą spojrzeć z nadzieją, to to znienawidzone, niedziałające państwo.
Nie chodzi o perwersyjną przyjemność czerpaną z cudzego nieszczęścia. Frankowcy postępują jak najbardziej racjonalnie, szukają pomocy u silniejszego, który może wziąć ich w opiekę. Niewidzialna ręka rynku ma ich gdzieś, dla niej są tylko pozycją w przychodach i nie ma żadnego powodu, by z nich rezygnować. Tylko państwo ma dość siły, by się wziąć z sektorem finansowym za bary. Tak jak tylko ono może pilnować, by żywność spełniała określone wymogi sanitarne, na drogach panowały takie, a nie inne zasady ruchu, a prawnicy i lekarze byli wykształceni na odpowiednim poziomie. Hasło „zostawmy wszystko rynkowi” jest największym kłamstwem ostatnich 25 lat. Rynek nie ma wrażliwości ani chęci, by ją w sobie rozwijać. I to nie jest oskarżenie. To fakt. Tak jak nie ma możliwości, by jakikolwiek rząd był w stanie sprawnie i efektywnie zarządzać osiedlową siecią handlową, bo lepiej zrobi to właściciel prywatny, tak nie ma możliwości, by rynek rozwiązał jakikolwiek problem społeczny. Nie jego rola. Do niego należy zarabianie pieniędzy.
Jest taka dziwaczna koncepcja, że państwem najlepiej zarządzaliby menedżerowie. Polityków trzeba odesłać na zieloną trawkę, zatrudnić specjalistów po Harvardzie i SGH i dać im władzę, a oni zrobią to, co potrafią najlepiej – zarządzą. Ale czy tego nam właśnie potrzeba? Jak żyłoby się nam w Korporacji Polska? Może byłoby bogaciej, ale czy lepiej? Czy potrafimy sobie wyobrazić, jak taka korporacja pochyla się nad człowiekiem, który potrzebuje pomocy? Czy coś takiego jak problem społeczny będzie w ogóle w jej perspektywie? A – podoba się to czy nie – takie problemy występują i występować będą.
Psychologia opisuje stan, który nazywa dysonansem poznawczym. To sytuacja, gdy osoba uświadamia sobie sprzeczność dwóch treści: informacji, które do tej pory posiadała, i nowych, które do niej dochodzą. Taki dysonans powinien teraz dotknąć naszą klasę średnią. Bo coś się przecież nie zgadza.
Jednym z największych problemów społecznych Polski nie jest bieda, poziom edukacji, nie jest nawet służba zdrowia. Największym problemem jest egoizm. Zarówno indywidualny, jak i grupowy. To ten egoizm nakazuje klasie średniej wołać o pomstę do nieba, gdy górnicy chcą zachować swoje miejsca, nauczyciele protestują przeciw likwidacji karty, bo nie chcą być zdani na łaskę chimerycznych samorządowców, a rolnicy płacą niższe podatki niż pozostali. To dlatego każdy koszt poniesiony przez państwo, który nie dotyczy nas osobiście, uznajemy za zbędny, niegospodarny i niesprawiedliwy. To egoizm każe kląć na państwo, bo zabiera moje ciężko zarobione pieniądze i na pewno je wywala w błoto, a potem jeszcze kontroluje i nakazuje.
Teraz, drodzy frankowcy, droga liberalna klaso średnia, mamy niepowtarzalną okazję, by się nad tym zastanowić. Czy czubek własnego nosa jest rzeczywiście jedyną perspektywą, na jaką nas stać? Czy język, którym się posługujemy, w którym przywileje, podatki, państwo, są synonimem deprawacji, opisuje rzeczywistość, czy ją przełamuje? Czy każdy biedny jest sam sobie winien, a każdy bezrobotny to darmozjad? Jeszcze dwa tygodnie temu nie mieliśmy wątpliwości. A dziś?
Pierwszy wyłom już nastąpił. Wyciągamy rękę do państwa, by pomogło rozwiązać nasz problem, bo – czy chcemy to przyznać przed sobą, czy nie – tylko ono jest w stanie to zrobić.
Hasło „zostawmy wszystko rynkowi” jest największym kłamstwem ostatnich 25 lat. Nasza liberalna klasa średnia właśnie się przekonuje, jak niesprawna jest niewidzialna ręka rynku, którą tak hołubi. Gdy pojawiły się problemy, pomocy szuka tam, gdzie może ją znaleźć – u państwa
Komentarze (6)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeNie zgadzam się z tezą że działania bezprawne uczestników rynku powinny w państwie demokratycznym pozostać bez odpowiedzi. To pomylenie pojęć. Tak nie można pisać, no ale cóż próbuje się niestety w ten sposób rządzić (25 lat sukcesów styropianowej demokracji)
Kluczowym zdaniem artykułu jest "I wtedy coś się zmieniło". Tymczasem nic się nie zmieniło. I w przypadku górników i banków ci sami ludzie domagają się dokładnie tego samego niemożliwego - by państwo wreszcie wzięło się do roboty. Problemem i w jednym i w drugim przypadku jest to, że państwo nic nie robi, aż sytuacja staje się niemożliwa do tolerowania, a i wtedy działania są nieprzemyślane i nieskuteczne, byle tylko zamieść pod dywan i jakoś przeczekać do kolejnych wyborów. Zresztą trudno się dziwić, jak się przespało nawarstwiające się przez lata pęknięcia i trzeba "już teraz" zaradzić, bo ludzie się buntują, i nawet dziennikarze zaczynają coś zauważać i zadawać niewygodne pytania, to nie ma czasu na porządne przemyślenie sprawy, już nie mówiąc o rzeczywistej reformie.
W przypadku górnictwa dość już przelano wody, więc się nie będę długo produkował. Mamy niegospodarność, drobne przekręty i grube przewały, nieuzasadnione przywileje i wszechwładzę związków zawodowych. Skoro państwo udowodniło, że nie radzi sobie z nadzorem właścicielskim, to na szybko jedyne co może zrobić to zlikwidować kopalnie lub sprzedać je tym, którzy sobie z zarządzaniem radzą lepiej. Przywileje górnicze to relikt PRLu i już dawno powinny były zniknąć. Jest wiele zawodów daleko istotniejszych zarówno ze względu na użyteczność społeczną jak i bezpieczeństwo państwa, które nie są związane z żadnymi państwowymi bonusami. A rozwiązań na problemy, na które są adresowane wspomniane przywileje wystarczy poszukać u innych, i nie mówię tu o Chińczykach tylko np. Niemcach. Związki zawodowe powinny zostać zlikwidowane w tym sensie, że nie powinny mieć żadnej ustawy, która je reguluje i nadaje im uprawnienia, niech się same tworzą i utrzymują poza przedsiębiorstwami.
Co do banków to mamy do czynienia z działaniami w niektórych aspektach ocierającymi się o kryminał. Rolą państwa było wyłapać i zlikwidować problem w zarodku, a nie udawać że nic się nie dzieje, zwłaszcza że stosowne instytucje miały pełen obraz sytuacji dużo wcześniej. Skoro mleko się rozlało to teraz państwo powinno ukarać winnych i odkręcić to co zostało przekręcone. Nie wszystkie umowy kredytowe, o które jest teraz burza, są takie same, ale w przypadku dość popularnej wersji wystarczyłoby by państwo wymusiło na bankach przeliczenie kredytu po uwzględnieniu nieważności nielegalnych zapisów w umowie. Jakiej więcej pomocy potrzeba jeśli na takim działaniu przeciętny kredytobiorca mógłby odzyskać kilkadziesiąt tysięcy (mieć o tyle mniej kredytu do spłacenia)? Teraz by uzyskać ten sam efekt musi indywidualnie pozwać bank do sądu i męczyć się z tym przez parę lat wydając kilkanaście tysięcy, tylko dlatego, że państwo nie robi tego co do niego należy. Nie każdy ma czas, chęci i determinację, wiedzę i środki na to by przechodzić tą ciernistą drogę i na to liczą banki. Co tymczasem się dzieje? Co jedna propozycja "rządu" w kwestii problemu franka wygląda na pisaną przez same banki, za chwilę się okaże, że na frankowym kryzysie jeszcze dodatkowo zarobią ponad to co już niesłusznie zagarnęły a przy tym zabezpieczą się przed indywidualnymi pozwami.