Reżim Putina brutalnie zaatakował Ukrainę, burząc dotychczasowy porządek w Europie. Przywódca Rosji wykorzystał moment, w którym skumulowały się problemy i słabości zachodniego świata – zmęczenie pandemią, nadciągający kryzys ekonomiczny, brak jedności i wreszcie kryzys energetyczny, do którego sam się przyczynił.

To także ciche przyzwolenie Europy na wzmacnianie pozycji Rosji na rynku gazu, ropy i węgla rozochociło Putina i zachęciło do ataku, a zyski ze sprzedaży tych surowców wprost zasilały potencjał militarny Rosji.
Jakkolwiek spóźniony byłby to krok, nałożenie embarga na import rosyjskiego gazu, ropy i węgla odcięłoby Moskwę od olbrzymiego strumienia finansowania i być może skłoniło Putina do odwrotu. Ponad 35 proc. rocznych dochodów budżetowych Rosji stanowi eksport nośników energii. Brak tych pieniędzy mocno pogłębiłby kryzys finansowy Rosji i przełożyłby się na niezadowolenie społeczne, które z kolei mogłoby doprowadzić do zmiany władzy w Moskwie. Ten pożądany efekt ma oczywiście swoją cenę, którą jednak i Europa, i Polska powinny zaakceptować, bo chodzi przecież o życie ludzi i zwycięstwo demokratycznych wartości. W bonusie możemy otrzymać też bezpieczeństwo i prawdziwą niezależność energetyczną.
Nie chodzi jednak o bezpieczeństwo energetyczne, do jakiego swoją narracją przyzwyczajały nas kolejne rządy, czyli oparte na „naszym” polskim węglu. Myślenie bowiem o węglu jako paliwie, które będzie zapewniało nam bezpieczeństwo energetyczne w kolejnych latach, jest oparte na wielu błędnych założeniach. Jedno z najczęściej powtarzanych dotyczy oczekiwanego wzrostu zapotrzebowania na węgiel. Tymczasem, jak pokazaliśmy w naszej analizie opracowanej wspólnie z PAN i bazującej na rządowych dokumentach, popyt na węgiel w 2040 r. spadnie o co najmniej połowę w porównaniu do 2022 r., m.in. ze względu na konieczność zamknięcia przestarzałych elektrowni.
W obliczu wojny pojawiają się oczywiście pomysły, aby przedłużyć życie elektrowni węglowych w Polsce. Jednak czy rzeczywiście nas na to stać w sytuacji, gdy dostępne są tańsze i bezpieczniejsze rozwiązania? Cały system produkcji prądu z węgla w Polsce jest anachroniczny i jego sztuczne podtrzymywanie jest nieracjonalne i niebezpieczne. Polskie elektrownie węglowe, wybudowane cztery czy pięć dekad temu, fizycznie zbliżają się do kresu swojego technologicznego żywota. Ich sprawność spada z roku na rok, trapią je częste awarie i problemy techniczne. Czy naprawdę wierzymy, że zapewnią nam bezpieczeństwo?
Stary, kultowy samochód daje nam poczucie dumy i napawa sentymentem. Nie zabierzemy nim jednak rodziny w daleką podróż, bo nie dość, że będzie niewygodnie, to jeszcze ryzykownie. I drogo.
Tak samo wygląda sytuacja z elektrowniami i zasilającymi je kopalniami, które ze względu na coraz trudniejsze warunki geologiczne i większą głębokość fedrują przy coraz wyższych kosztach. W ubiegłym roku, gdy ceny węgla na światowych rynkach osiągnęły rekordowo wysokie poziomy, Polska Grupa Górnicza (PGG) odnotowała stratę na poziomie ok. 800 mln zł. Wynikom finansowym kopalń nie pomagają górnicy, żądający coraz większych przywilejów i podwyżek płac. Co roku polscy podatnicy dopłacają miliardy złotych do pensji górników i utrzymują w ten sposób dziesiątki tysięcy miejsc pracy, które generują straty i nie przynoszą polskiej gospodarce wartości dodanej. Każdy racjonalny przedsiębiorca zamknąłby taki biznes. Takie ekonomiczne przesłanki nie dotyczą jednak polskiego górnictwa, które pomimo fatalnych wyników finansowych może liczyć na dalsze wsparcie rządowe sięgające, bagatela, 30 mld zł w ciągu niespełna 10 lat.
To wszystko oznacza, że obstawanie przy węglu pod wątpliwym pretekstem bezpieczeństwa energetycznego w kontekście wojny paradoksalnie zmusi nas do zwiększania jego importu z innych kierunków, aby zminimalizować straty. Poza tym węgla importowanego obecnie z Rosji, głównie na potrzeby ciepłownictwa i gospodarstw domowych, nie da się po prostu zastąpić krajowym, bo ma on zupełnie inne parametry – nie pomoże tu zatem zwiększenie krajowego wydobycia, o którym fantazjują związkowcy. Sami zresztą wiedzą najlepiej, że proces zwiększania produkcji rozpisany jest w górnictwie na lata.
Możemy zatem brnąć w ten ślepy, węglowy zaułek, nie zważając na bezpieczeństwo czy rachunek ekonomiczny. Jednak skutki wojny dla bezpieczeństwa energetycznego, które widzimy dziś, czyli wysokie ceny paliw czy cichy szantaż reżimu Putina w sprawie dostaw nośników energii, to zaledwie przedsmak tego, co czeka nas za kilka lat, jeżeli nie podejmiemy odważnych decyzji w sprawie odejścia od paliw kopalnych.
Wbrew nadziejom górniczych związków zawodowych i przemysłu węglowego Unia Europejska nie porzuci planów zielonej transformacji energetycznej. Podkreślają to wszyscy czołowi politycy z przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen na czele, którzy bezpieczeństwa upatrują w odnawialnych źródłach energii (OZE). Nie mamy co liczyć również na zmianę koniunktury na rynku węgla na świecie. Przyszłość OZE jest znacznie jaśniejsza niż zmierzch węgla, zwłaszcza w świetle agresji Rosji na Ukrainę. ©℗