Sankcje gospodarcze do tej pory nie były zbyt skuteczne, ale tym razem do rządowych restrykcji dołączyły firmy. Nie dlatego zresztą, że są specjalnie wrażliwe.

Jak podaje serwis Castelum.in, 7 marca 2022 r. obowiązywało w sumie 5532 różnego typu sankcji wymierzonych w kraj rządzony przez Putina. 2778 z nich wprowadzono ze względu na atak na Ukrainę, pozostałe obowiązywały od czasu aneksji Krymu. Dla porównania: Iran podlega obecnie 3616, Korea Północna 2077, Wenezuela 651, a Kuba 208 sankcjom.
Analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego prognozują, że wskutek restrykcji PKB Rosji spadnie w tym roku o 15–20 proc., co oznacza potężne zubożenie kraju.
– Nasza strategia polega na wprowadzeniu rosyjskiej gospodarki w recesję na tak długo, jak długo prezydent Putin będzie kontynuował swoją inwazję na Ukrainę – tłumaczył cel jeden z przedstawicieli Białego Domu.
Mordercze, ale nieskuteczne
Historycznie rzecz biorąc, sankcje gospodarcze miały tak niską skuteczność, że stosowanie ich miało wyłącznie symboliczny wymiar – sprzeciwu wobec danego reżimu. Robert A. Pape, politolog wykładający na Uniwersytecie Chicagowskim, wyliczył, że są one skuteczne w zaledwie 5 proc. przypadków. Oparł się na analizie przeprowadzonej przez troje naukowców – Gary’ego Hufbauera, Jeffreya Schotta i Kimberly Elliott z waszyngtońskiego ośrodka badawczego Peterson Institute for International Economics. Przebadali oni 115 przypadków z lat 1914–1990. Okazało się, że sankcje odniosły zamierzony skutek – tj. zmieniły politykę obłożonego nimi kraju – w 34 proc. przypadków. Pozornie to całkiem wysoka skuteczność (co stało się nawet oficjalnym „naukowym” uzasadnieniem nakładania kolejnych, np. na Irak), ale Pape dostrzegł fundamentalną metodologiczną słabość badania. Nie wzięto w nim pod uwagę wszystkich warunków. Po pierwsze, żeby uznać je za skuteczne, ich cel musi zrealizować znaczącą część postulatów inicjatora. Po drugie, ich realizacja powinna nastąpić po zagrożeniu sankcjami albo po ich wdrożeniu, a nie przed. Po trzecie, nie może istnieć inne wiarygodne wytłumaczenie pozytywnej zmiany zachowania, np. realna groźba użycia siły militarnej. Gdy zastosujemy te kryteria, zamiast 34 proc. otrzymujemy 5. Pisałem o tym wszystkim szerzej w tekście „Pociski wybuchające biedą” (DGP z 30 czerwca 2017 r.). Zwracałem w nim też uwagę, że gdy zastosuje się sankcje wobec krajów szczególnie biednych, prowadzą one do jeszcze głębszej nędzy, ani na jotę nie zmieniając ich polityki. Na przykład Irak od wczesnych lat 90. podlegał bardzo silnym restrykcjom – m.in. odcięto kraj od dostaw żywności (a jako państwo pustynne był skazany na jej import) i objęto embargiem środki do oczyszczania wody. Te sankcje według ONZ między 1991 a 2003 r. doprowadziły do śmierci 1,7 mln cywilów (w tym ok. 500 tys. dzieci). To jednak nie sankcje obaliły reżim Saddama Husajna, lecz interwencja zbrojna USA i ich sprzymierzeńców. Po co było więc wcześniej karać obywateli? Jaki wpływ na politykę Husajna miała ich bieda? Żaden.
Mam nadzieję, że tekst, w którym o tym pisałem, będzie miał zaledwie walor historyczny, a uderzenie ekonomiczne – albo, jak żartują niektórzy komentatorzy, „finansowa operacja specjalna” – zadziała. Ta nadzieja ma związek z globalizacją.
Rosja nie Irak
O ile sankcje zubożające Ahmeda nie obchodziły Husajna, o tyle te bijące w Iwana mogą uderzyć w Putina. Dlaczego?
Rosja to państwo zdecydowanie bardziej rozwinięte niż Irak. Jej obywatele mieli okazję naocznie przekonać się, czym są zachodnie demokracje, a także sami korzystali z dobrodziejstw kapitalizmu.
Co więcej, sama Rosja to demokracja. Jasne, że fasadowa, bo przecież bycie opozycjonistą równa się zagrożeniu zdrowia i życia, ale jednak demokracja. Przeprowadza się wybory, w których Putin wygrywa, nie fałszując ich! Nie musi tego robić. Niezależne ośrodki badania opinii publicznej szacują, że realne poparcie dla przywódcy niekiedy przekracza 60 proc. Innymi słowy, Rosjanie w swojej masie mają jednak jakiś wpływ na to, kto rządzi krajem. Masowa utrata poparcia społecznego dla Putina mogłaby zachęcić moskiewskie elity do usunięcia go z Kremla. A przyczynić się do niej może unikalność dzisiejszych sankcji i sytuacji międzynarodowej.
Żaden kraj nie był nigdy tak powszechnie objęty tak daleko idącymi obostrzeniami. Żyjemy w epoce natychmiastowo rozprzestrzeniającej się informacji. Presja opinii publicznej na rządy, by zareagowały, jest silniejsza niż kiedykolwiek – dlatego nawet neutralna Szwajcaria uderza w Rosjan i nawet prorosyjskie Niemcy robią (przynajmniej tymczasowy) zwrot. Politycy po prostu liczą głosy.
Paradoksalnie potencjalną skuteczność sankcji przeciw Rosji mogą dzisiaj osłabiać te nałożone wcześniej na inne kraje. Na przykład ograniczenie handlu wenezuelską i irańską ropą uniemożliwia Europie pełne odcięcie się od surowca z Rosji.
Na unikalność nakładanych teraz restrykcji składa się nie tylko ich liczba czy powszechność, lecz także ich jakość – np. odcięcie banku centralnego tak dużego kraju od globalnych finansów. To coś bez precedensu. Dopóki tego rodzaju sankcje będą w mocy, dopóty rubel będzie słabł, a rosyjska inflacja przekroczy – jak się dzisiaj prognozuje – 20 proc.
Obecną sytuację wyróżnia nie tylko bardzo zdecydowana reakcja rządów, lecz także reakcja międzynarodowego biznesu, który – poddany presji konsumenckiej – ewakuuje się z kraju Putina. Lista firm, które zawiesiły swoją działalność w Rosji albo wręcz całkowicie przestały z nią współpracować, idzie dzisiaj w setki i nieustannie się rozszerza. Są na niej bardzo znane marki.
Do reakcji ekonomiczno-biznesowych dochodzą kulturowe – zachodni artyści i konsumenci odcinają się od rosyjskiej kultury. Zespół Pink Floyd wycofał swój katalog z rosyjskich serwisów streamingowych, a zachodnie teatry przestały grać rosyjskie sztuki. Samo bycie Rosjaninem jest dzisiaj piętnowane (Olga, 45-letnia menedżerka międzynarodowej korporacji, z którą rozmawiałem, straciła pracę. Chce uciec na Zachód, ale jej CV jest odrzucane właśnie ze względu na jej narodowość).
Niektórzy powiedzą, to za wiele. Zgoda, karanie obywateli za grzechy ich władców przynosi dylematy moralne. Niemniej tak właśnie dzisiaj jest i nawet jeśli Rosja zdoła amortyzować ciosy ekonomiczne spadające na nią z Zachodu zwiększoną współpracą z Chinami czy Indiami, to w bardzo ograniczonym stopniu. Dla rosyjskiego oligarchy wakacje w pięknej willi w Nicei są niepomiernie bardziej atrakcyjne niż kasyno w Makao, a o ile rosyjska klasa średnia poradzi sobie pewnie z brakiem kawy ze Starbucksa i zablokowanym Netflixem, o tyle już zwolnienie z pracy – a przecież pracuje ona właśnie dla Starbucksa, Netflixa, McDonald’s czy Citigroup, które z Rosji się wycofały – będzie dla niej doświadczeniem traumatycznym. Analogicznych i równie atrakcyjnych zajęć Chińczycy jej nie zaoferują...
Nagła bieda będzie większym szokiem dla żyjącego dotąd stosunkowo dobrze Rosjanina, niż była dla i tak bytującego w skrajnym ubóstwie przed 1990 r. Irakijczyka. Bezpośrednio po wojnie w Zatoce Perskiej przypadało na niego kilkaset dolarów PKB. Na dzisiejszego Rosjanina – ok. 26 tys. dol. Ten drugi spadnie więc z wyższego konia i być może – ale tylko być może – zderzenie z biedą go otrzeźwi.
Rozumiem obawy wolnorynkowców przed „wyścigiem na dno”, czyli spiralą pogłębiających się sankcji wymierzonych przez Zachód w Rosję i vice versa, które koniec końców odetną to wielkie państwo od światowej gospodarki całkowicie, obniżając także wzrost na Zachodzie. W końcu handel to gra o sumie dodatniej i na interesach z Rosją dotąd się bogaciliśmy. Sytuacja jest jednak wyjątkowa. Krótkoterminowo zapewne stracimy, ale – jeśli sankcje podziałają – długoterminowo zyskamy więcej, tworząc lepsze i stabilniejsze warunki dla handlu i zapobiegając dalszej eskalacji konfliktu militarnego.
Zerwane łańcuchy
Wyjątkowość dzisiejszych restrykcji Zachodu wynika wprost z procesów globalizacyjnych. Jak zwracają uwagę ekonomiści João Amador i Filippo di Mauro we wstępie do książki „The Age of Global Value Chains”, do końca XIX w. produkcja towarów miała charakter lokalny, a czynniki produkcji i rynki znajdowały się w niewielkiej odległości od siebie. Dopiero po rewolucji parowej do transportu towarów zaczęto wykorzystywać koleje i statki, a dzięki wykorzystaniu efektu skali sprzedaż nadwyżek produkcji do innych obszarów geograficznych stała się opłacalna. Ten moment nazywa się pierwszym rozdzieleniem (ang. unbundling).
Ze względu na koszty koordynacji bliskość geograficzna między poszczególnymi etapami produkcji była bardzo ważna aż do połowy lat 80. XX w. „Dopiero wtedy rewolucja w dziedzinie technologii informacyjno-komunikacyjnych (ICT) umożliwiła obniżenie tych kosztów. Dzięki gwałtownemu postępowi w ICT można było nie tylko oddzielić konsumpcję od produkcji, lecz także rozbić produkcję. Określono to mianem «drugiego rozdziału» w handlu międzynarodowym, co doprowadziło do podziału produkcji między gospodarkami rozwiniętymi i rozwijającymi się” – czytamy.
Zwłaszcza w ciągu trzech ostatnich dekad procesy te nabierały tempa, nie odwróciła ich nawet pandemia (chociaż zmieniła ich kształt). W ramach międzynarodowej współpracy gospodarczej tworzyły się zglobalizowane łańcuchy wartości: produkcji, konsumpcji, dostaw. Ale chociaż światowe gospodarki stawały się od siebie coraz silniej współzależne, proces ten nie był równomierny – i właśnie ta cecha wyjaśnia tajemnicę możliwej skuteczności dzisiejszych sankcji antyputinowskich. Rosja jest obecna w globalnych łańcuchach wartości głównie dzięki sprzedaży surowców – ropy, węgla, gazu. W innych sektorach jest zintegrowana ze światem relatywnie słabo, co od dawna podkopuje jej wzrost gospodarczy. Zerwanie łańcuchów wartości będzie dla Rosji znacznie boleśniejsze niż dla Zachodu, który z kolei jest bardzo silnie wzajemnie zintegrowany gospodarczo i może bardziej elastycznie i dynamicznie reagować na różnego typu szoki. Co więcej, ta integracja tworzy poczucie wspólnoty interesów także na poziomie społeczno-politycznym. Gdy wiemy, że zależymy od siebie wzajemnie, jesteśmy rozsądniejsi i mniej skłonni do narodowych egoizmów. Dlatego właśnie, chociaż całkowite odcięcie się UE od dostaw z Rosji nie byłoby dla Europejczyków bezkosztowe, to można je sobie wyobrazić – gospodarki Zachodu niejako samoczynnie dostosowałyby się z czasem do nowych warunków. Z kolei wrażliwa na ceny surowców i popyt na nie gospodarka Rosji, pozbawiona jednocześnie innych fundamentów, spadłaby w otchłań tak głęboką, że nawet najbardziej proputinowski obywatel zacząłby myśleć pragmatycznie. Przestałaby liczyć się polityka, w grę weszłyby skuteczne rozwiązania: w tym przypadku usunięcie przywódcy.
Radykalizacja elit
Ta sama globalizacja, która z jednej strony może wzmocnić oddziaływanie sankcji, z drugiej może je osłabić. W ramach bowiem globalnego rynku wytworzono wielopiętrowe struktury własnościowe, w których identyfikacja realnych – tj. końcowych – beneficjentów jest bardzo trudna. Uniemożliwia to często pełną egzekucję restrykcji wymierzonych w rosyjskich oligarchów. Może się wydawać, że skoro dany proputinowski pasibrzuch posiada wspaniały jacht i cztery olbrzymie wille w jakimś europejskim mieście, to ich przejęcie będzie bułką z masłem. Nic bardziej mylnego! Niech za przykład posłuży jacht wielobranżowego oligarchy Aliszera Usmanowa, który zatrzymali ostatnio Niemcy. Okazało się, że jacht pływa pod banderą Kajmanów i formalnie należy do tajemniczej spółki Navis Marine Ltd. z siedzibą na Malcie. Jaki związek ma z nią Usmanow? To trzeba dopiero formalnie ustalić, co zajmie oczywiście sporo czasu, który Usmanow może poświęcić na dodatkowe skomplikowanie swojej relacji własnościowej ze spółką tak, że koniec końców jacht zostanie jej (a więc w praktyce też jemu) zwrócony. Gospodarczy mikrobloger Białe Kołnierzyki, któremu jestem wdzięczny za zwrócenie uwagi na powyższe zawiłości, przypomina także o wstydliwej praktyce Amerykanów, którzy implementując sankcje, stosują regułę 50 proc., mówiącą, że blokowane są tylko te aktywa, w których cel sankcji ma 50 proc. lub więcej udziałów. „Chodzi o to, aby nie krzywdzić np. amerykańskiej firmy, która realizuje wspólny biznes z takim człowiekiem. Czym to jednak skutkuje w praktyce? Ano tym, że chociażby taki Oleg Deripaska, jeden z najbogatszych oligarchów, zmniejszył swoje udziały w metalowym gigancie En+ Group z 70 proc. do 44,95 proc., a sankcje wobec tej firmy zostały już zniesione. Podobnie wygląda to z udziałami Deripaski w holdingu USM: posiada ich 49 proc., a więc sankcje niespecjalnie go dotykają” – pisze Białe Kołnierzyki.
Oligarchów stać na najlepszych prawników i doradców podatkowych, którzy potrafią odpowiednio zaciemnić obraz ich interesów i je zabezpieczyć, wykorzystując luki w prawie. Doskonalili się w tej sztuce od czasu aneksji Krymu i w rezultacie dzisiaj sankcje dotykające proputinowską elitę mają niepełny i tymczasowy charakter. Usmanow tylko przez jakiś czas nie popływa swoim jachtem, co go zapewne wkurzy, ale nie zmieni jego nastawienia do władzy. Przeciwnie – jest spora szansa, że rosyjscy oligarchowie staną się jeszcze bardziej zawziętymi putinowcami. Właściwie już do tego doszło, co wykazali ekonomiści Mikhail Aleksjew z San Diego State University i Henry Hale z George Washington University w pracy „Crimea come what may: Do economic sanctions backfire politically?”. Zajęli się w niej teorią, zgodnie z którą sankcje gospodarcze konsolidują władzę polityczną w dotkniętych nimi kraju, gdyż rządzący wykorzystują aparat propagandy, by utrwalić w obywatelach przekonanie, że winne pogorszeniu ich bytu są rządy nakładające obostrzenia, a nie ich własna polityka. Dokładnie taką narrację przyjął Putin po aneksji Krymu. „Inteligentne sankcje (wymierzone w elitę – red.) mają dwojaki wpływ na poparcie dla przywódców państw nimi objętych. Z jednej strony oczywiste pogorszenie sytuacji gospodarczej w wyniku sankcji osłabia poparcie przywódców w ogóle populacji. Z drugiej mogą wywołać wzrost lojalności wśród zamożnych obywateli kraju. Ta nowa lojalność wśród ludzi posiadających większe zasoby może pomóc reżimowi przetrwać problemy z legitymizacją wynikające ze słabnącej gospodarki” – piszą badacze, by w końcu zapytać: „Czy reakcja lepiej sytuowanych osób będzie na tyle trwała, by pomóc reżimowi przetrwać trwałe problemy gospodarcze?”.
Wiele zależy od tego, jak szczelne i radykalne będą sankcje wymierzone w rosyjską elitę. Dopóki reżimowi oligarchowie, propagandyści i wysoko postawieni urzędnicy mogą liczyć, że ich zatrzymane bądź zamrożone majątki w końcu do nich wrócą i dopóki nie odczuwają bezpośrednio skutków sankcji w postaci istotnego spadku jakości życia codziennego, a przede wszystkim póki mogą na różne sposoby sankcjom się wymykać, będą stać przy Putinie. Czy w sytuacji, gdy pasierbica Siergieja Ławrowa, rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, kupuje sobie spokojnie za 25 mln funtów dom w Londynie, albo gdy ze względu na swój interes gospodarczy Niemcy chcą wyłączyć spod restrykcji Sbierbank, największy bank rosyjski, możemy uznać obecne sankcje za szczelne i radykalne? Raczej nie.
Nagła zmiana
Skąd jednak ten oportunizm? Stąd, że mechanizm jest podobny jak w rynkowym kartelu. Tak jak grupa firm umawia się na osiągnięcie celu, jakim jest zawyżanie cen na rynku, tak grupa rządów umawia się na nieprowadzenie działalności gospodarczej w państwie, którego politykę chcą zmienić. Z kartelami jest jednak fundamentalny problem: zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce się wyłamać, np. by kosztem reszty osiągnąć ponadprzeciętny zysk albo ograniczyć własne straty gospodarcze wynikające z odcięcia się od tanich surowców.
Jeśli jednak tym razem sankcje gospodarcze wymierzone w Rosję zadziałają, to stanie się tak dzięki dodatkowemu czynnikowi, jakim są oddolne sankcje biznesowe. To będzie prawdziwy game changer. Ale przecież – zaoponuje ktoś – i wśród firm będzie istniała pokusa wyłamania się, tym silniejsza, im więcej nisz opustoszeje na rosyjskim rynku. Jeśli McDonald’s opuszcza Rosję, to zostaje po nim olbrzymie niezaspokojone zapotrzebowanie na fast foody, które może wykorzystać podobna sieć, np. chińska. I faktycznie widzimy, że bardzo wiele firm kontynuuje, a nawet rozszerza dziś działalność na rynku rosyjskim. Według doniesień prasowych należy do nich m.in. obecna także w Polsce sieć sklepów Leroy Merlin.
Tyle że firmy wycofujące się z Rosji nie robią tego w wyniku zmowy – i tu porównanie z kartelem przestaje być użyteczne. Robią to, poddając się sile opinii społecznej, przede wszystkim swoich klientów, którzy po prostu nie chcą korzystać z usług przedsiębiorstw robiących biznesy na podwórku krwawego agresora. Innymi słowy, firmy robią to z chciwości. Dlatego im silniejsza antyrosyjska presja społeczna, którą konsumenci egzekwują wyborami zakupowymi, tym więcej międzynarodowych przedsiębiorstw ucieknie z Rosji. Możliwe, że nawet Leroy Merlin w końcu się na to zdecyduje. Coca-Cola też się z początku do tego nie paliła, ale zmieniła zdanie w obliczu groźby bojkotu…
Załóżmy więc pozytywny dla świata scenariusz: w wyniku kombinacji sankcji rządowych z oddolnymi działaniami firm Rosja wycofuje się z działań wojennych na Ukrainie, Putin traci władzę, a kraj się demokratyzuje. Byłoby to prawdziwym zwrotem w walce z agresywnymi reżimami. Firmy prywatne nauczyłyby się, że krótkoterminowa strata przychodów uzyskiwanych na rynku niesfornego państwa koniec końców będzie się opłacać, gdyż skończy się jego większym otwarciem, a światowi przywódcy przekonaliby się do istnienia skutecznego – nieformalnego – mechanizmu rynkowego. To z kolei osłabiłoby bodźce do wdrażania albo kontynuowania złych polityk. Czy tak się to potoczy? Dzisiaj nie wydaje się to całkiem niemożliwe. ©℗
Wyjątkowość dzisiejszych sankcji Zachodu wobec Rosji wynika wprost z procesów globalizacyjnych
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute