- Cały czas jesteśmy otwarci na kraje byłego ZSRR, mimo rosnącego ryzyka geopolitycznego. Rosja i Ukraina są w pierwszej dziesiątce państw, gdzie ubezpieczamy obrót, Białoruś też, ale tu notujemy spadki - mówi Janusz Władyczak, prezes Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych.

Jak to, co dzieje się na Ukrainie, czy szerzej – na wschód od Polski, wpływa na sytuację naszych eksporterów do tych krajów czy obecnych tam inwestorów?
Widzimy niepokój po obu stronach, ale nadal notujemy wzrost eksportu. Odbiorcy ukraińscy chcą się szybko zaopatrzyć, bo nie wiedzą, jaka będzie sytuacja. Nasi przedsiębiorcy zastanawiają się natomiast, czy bezpiecznie jest nadal wysyłać zamówiony towar. Jednak ta niepewność w regionie jest z nami już od pewnego czasu. Tylko w ostatnim roku najpierw było zaostrzenie sytuacji na Białorusi, potem niespodziewanie w Kazachstanie, a teraz mamy Ukrainę.
U naszego sąsiada od 2014 r. żyje się w niepewności, to stało się swego rodzaju normą. Na bieżące obroty handlowe do tej pory nie miało to wielkiego wpływu. Polska wysyła tam różny asortyment, np. tworzywa sztuczne, nawozy, maszyny, produkty spożywcze, materiały budowlane. Nasze towary dobrze się sprzedają. Również ze względu na to, że wielu Ukraińców pracuje w Polsce. Gdy przyjeżdżają do siebie, chcą mieć te same produkty, które kupowali u nas. Nie widzimy żadnych problemów, jeśli chodzi o reżim płatniczy. Firmy płacą na czas, nawet z wyprzedzeniem, żeby szybciej dostać kolejną dostawę i prezentować się jako wiarygodny partner. Natomiast jest bardzo mało chętnych do inwestowania na Ukrainie. To dotyczy nie tylko polskich firm. Obecna sytuacja jedynie pogłębi ten problem.
Na Białorusi nasze firmy do niedawna też dość dobrze się czuły. Inwestorami były głównie firmy realizujące kontrakty na budowę centrów handlowych, hoteli, ośrodków rekreacji. W ubiegłym roku kraj wypadł poza radar naszego zainteresowania.
Białoruś, Rosja, Ukraina – jaka to część waszego portfela?
Są one w pierwszej dziesiątce krajów, gdzie ubezpieczamy obrót, stanowiąc ponad 10 proc. portfela, przy czym w działalności na tym pierwszym rynku notujemy spadki. Ale – wbrew nazwie naszej firmy – większość biznesu mamy w Polsce. Na kraj przypadło w ub.r. ok. 60 proc. ubezpieczonych należności handlowych z całkowitej wartości prawie 100 mld zł.
Podkreślam, że cały czas jesteśmy otwarci na kraje byłego ZSRR, mimo rosnącego ryzyka geopolitycznego. Podtrzymujemy limity dla kontrahentów (wartość obrotów, którą obejmuje ubezpieczenie – red.). Nadal też pracujemy nad transakcjami inwestycyjnymi, w których udział mają brać polskie przedsiębiorstwa, m.in. budowlane.
Ubezpieczony obrót urósł prawie o połowę. To wpływ pandemii?
Pomogła nam też inflacja i związany z nią wzrost obrotów naszych klientów. Pandemia również miała znaczenie o tyle, że w przeciwieństwie do naszych konkurentów nie dokonywaliśmy gwałtownych ruchów w postaci ograniczania limitów dla klientów, redukowania ekspozycji. Międzynarodowi gracze opierają się ściśle na modelach, które pokazały, że gospodarka będzie w dużych kłopotach. Problem w tym, że te modele w sytuacjach ekstremalnych się nie sprawdzają. My podeszliśmy inaczej: uznaliśmy, że ten kryzys będzie zupełnie inny, że staną usługi, natomiast produkcja będzie kontynuowana. I tak właśnie się stało. Ponieważ turystyka czy hotelarstwo nie są znaczące w naszym portfelu, mogliśmy stać się „odgromnikiem” dla rynku: nie ograniczaliśmy limitów dla naszych klientów, a jednocześnie zapraszaliśmy do współpracy inne firmy, które – jak widzieliśmy – miały problemy. Zadziałaliśmy antycyklicznie. Komisja Europejska dała zgodę wszystkim krajom z instytucjami podobnymi do naszej, żeby na ryzyko państwa ubezpieczać obrót do innych krajów Unii Europejskiej i do krajów wysoko rozwiniętych. Dosłownie w ciągu miesiąca stworzyliśmy odpowiedni program.
Na początku pandemii przyjęto ustawę o wsparciu dla ubezpieczeń należności. Jakie ona dała efekty?
Była ustawa, ale później rynek zaczął negocjować ramową umowę z rządem i finalnie przepisy wykonawcze nie weszły w życie. Nie dlatego, że państwo nie chciało, bo środki na potencjalne wsparcie zostały wyasygnowane. Ale pomiędzy ubezpieczycielami były rozbieżności, próbowano wprowadzić do tej umowy jak najwięcej ryzyk i zapisów, które nie miały sensu. Pomimo że program nie wszedł w życie, pozytywny skutek był taki, że samo pojawienie się możliwości wsparcia rynku przez państwo sprawiło, że centrale zagranicznych ubezpieczycieli wstrzymały cięcie limitów. Po kilku miesiącach już było widać, że nie ma wzrostu szkodowości, którego tak się obawiano. Przewidywano nawet, że szkodowość będzie rzędu 400 proc., co nigdy wcześniej nie miało miejsca. Po fakcie okazało się coś zupełnie innego, że wynosi 20–30 proc., czyli jest na historycznych minimach.
W 2020 r. KUKE miała kilkanaście milionów złotych zysku. Jak wypadł pod tym względem 2021 r.?
Wypracowaliśmy kilkadziesiąt milionów dochodu, ale jeśli ubezpieczyciel wypracowuje bardzo dobre wyniki, wymagane jest prawnie stworzenie dodatkowych rezerw. I te rezerwy dzięki wypracowywanemu przez ostatnie lata wynikowi dość mocno nam urosły, co oznacza, że mamy poduszkę, z której możemy skorzystać w razie różnego rodzaju perturbacji przez najbliższe lata. Liczę, że finalnie to będzie wynik dwukrotnie wyższy niż w 2020 r., czyli ponad 20 mln zł.
Jakie są w tej sytuacji możliwości polskich inwestycji za granicą? W ub.r. powstał nowy system wsparcia dla krajowych firm z udziałem KUKE. Jakie są rezultaty?
Nowy system zmienił nasze podejście do współpracy z klientami i z bankami. Dotychczas agencje takie jak nasza wspierały biznes, który wychodził na zewnątrz: eksport lub inwestycje poza granicami danego kraju. Dla krajów takich jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania to wystarczające. Oni mają duże wolumeny eksportu i mnóstwo firm inwestujących na świecie. Dla mniejszych krajów takie podejście wydaje się przestarzałe. Dlatego system wsparcia został zupełnie zmieniony. Po pierwsze, jesteśmy z firmami na wcześniejszym etapie: jesteśmy w stanie razem z bankami finansować inwestycje nawet w kraju, jeśli one służą eksportowi. My „przykrywamy” takie finansowanie gwarancją i zdejmujemy z banku ryzyko braku spłaty kredytu.
Jaka jest wysokość gwarancji?
Bierzemy na siebie cztery piąte ryzyka. Obciążenie banku jest więc niewielkie. Patrząc inaczej: może udzielić pięć razy większego finansowania przy takim samym poziomie ryzyka.
Jak wiele było takich transakcji? Nad iloma pracujecie?
W grudniu zamknęliśmy pierwszą transakcję na ok. 400 mln zł z Santander Bank Polska dla giełdowej spółki Cognor na rozbudowę dwóch zakładów w Polsce. „Pipeline” wygląda obiecująco. Lada tydzień spodziewamy się kolejnych ciekawych transakcji. Widzimy duże zainteresowanie zarówno ze strony samych firm, jak i banków komercyjnych czy BGK, z którym podpisaliśmy niedawno umowę o wspólnej promocji i stosowaniu tych instrumentów.
A jak to wygląda, jeśli chodzi o wsparcie w bezpośredniej ekspansji zagranicznej firm?
Przy przejmowaniu zagranicznych firm problemem było dotychczas to, że jeśli polska spółka potrzebowała finansowania, to zabezpieczeniem był majątek krajowy. To ograniczało możliwości rozwoju na lokalnym rynku. Teraz jesteśmy w stanie zabezpieczyć się na majątku, który jest przejmowany. I tu rozmawiamy o kilku projektach, w tym jednym, który powinniśmy zamknąć w ciągu kilku tygodni.
Gdzie?
Na innym kontynencie. Naszym głównym partnerem, jeśli chodzi o inwestycje, jest Unia Europejska, ale to się będzie zmieniało. Widzimy zainteresowanie rynkami NAFTA, czyli Stanami Zjednoczonymi, Kanadą, Meksykiem. To kraje, które w dobie regionalizacji światowej gospodarki będą wymagać inwestycji ze strony polskich firm, które myślą o zaistnieniu na tamtych rynkach.
Mam też nadzieję, że ruszy Bliski Wschód i Afryka, ale to raczej będą transakcje inwestycyjne, gdzie nasze firmy będą podwykonawcami w realizowanych tam inwestycjach. Stworzyliśmy rozwiązanie, które nazwaliśmy „Shop in Poland”: chcemy, żeby główni wykonawcy z odległych krajów, w szczególności chodzi o sektor budowlany, korzystali z polskich dostawców.
Jak ich zachęcicie?
Mówimy, że jesteśmy w stanie zainteresować instytucję finansową, czy to polską, czy zagraniczną, żeby pożyczyła środki głównemu inwestorowi czy zleceniodawcy. Warunek jest taki, że jak najwięcej materiałów i usług będzie kupionych w Polsce. To jest takie trochę wprowadzanie tylnymi drzwiami naszych producentów na odległe rynki.
Odległe, ale też dużo bardziej ryzykowne, jeśli mowa np. o Afryce.
Nasi dostawcy nie ponoszą tu ryzyka, bo środki za towar idą bezpośrednio z banków. Odbiorcą dla naszych jest z kolei generalny wykonawca.
Jakie są wymogi wobec niego? Odpowiedni rating? Gwarancje rządowe?
Pracujemy z takimi firmami, które mają doświadczenie, znają realia, ale też mają odpowiednie zaplecze finansowe. W większości przypadków na tego typu rynkach nie wchodzimy w kontrakty, gdzie nie ma udziału państwa. Pod koniec ubiegłego roku zrobiliśmy „proof-of-concept” (test – red.) na transakcji w Wybrzeżu Kości Słoniowej dotyczącej stworzenia i modernizacji oddziałów położniczych. Inwestycja ma dwa etapy, pierwszy o wartości 160 mln euro. Finansowanie jest z banków w Wielkiej Brytanii i Danii. W przeszłości nasze firmy w ogóle by o takim projekcie nie usłyszały. Udział KUKE sprawił, że to my znajdowaliśmy chętnych z Polski, by główny wykonawca z nimi rozmawiał i przekazał zlecenia. Finalnie polski wkład w pierwszym etapie ma wartość prawie 50 mln euro.