Największym zagrożeniem dla polskiej gospodarki jest wewnętrzna sytuacja polityczna. W odróżnieniu od polskich przedsiębiorców i samorządowców, klasa polityczna nie staje na wysokości zadania - mówi prof. Grzegorz W. Kołodko z Akademii Leona Koźmińskiego.
Niespokojne mamy czasy. Co postrzega pan teraz jako kluczowe wyzwanie dla światowej gospodarki?
W krótkiej perspektywie wciąż jest nim przezwyciężenie ekonomicznych i społecznych następstw pandemii koronawirusa, która – mimo szczepień – trwa. To powoduje niepewność, która z kolei zawsze rzutuje na podejmowanie decyzji. Natomiast na dłuższą metę kluczowym wyzwaniem bezsprzecznie jest próba zapanowania nad procesem ocieplania się klimatu. Z tego punktu widzenia niedawny COP 26 w Glasgow stanowi istotny krok do przodu i stwarza, liczoną na dekady i pokolenia, szansę rozwiązywania tego problemu, lecz nie gwarantuje, że będzie on rozwiązany. Rzecz w tym, by to, co się dzieje, poddać zorganizowanej i zinstytucjonalizowanej na skalę globalną kontroli.
A na ile dużym wyzwaniem dla gospodarki jest to, co dzieje się w światowej polityce, rywalizacja USA i Chin czy działania Rosji?
Wojnie handlowej zapoczątkowanej przez USA trzeba ukręcić łeb. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich. Zimna wojna – też zainicjowana przez USA – jeszcze trochę potrwa… Zakończy się na tej zimnej, acz istnieje zagrożenie światowego pokoju, a dla gospodarki zawsze konflikt zbrojny jest groźny, choć dla niektórych stwarza też szanse. Nakręca np. koniunkturę przemysłowi zbrojeniowemu i poprawia samopoczucie wpływowemu lobby militarno-przemysłowo-politycznemu; także w Polsce. Konflikty zbrojne są możliwe, ale nie są nieuchronne. Trzeba bardzo uważać, gdyż mamy na świecie wiele zapalnych punktów. Izrael wyraźnie przysposabia się do zbombardowania instalacji nuklearnych w Iranie. Jeżeli to zrobi, to na pewno za bardziej czy mniej głośnym przyzwoleniem amerykańskim. Gdyby do tego doszło, to baryłka ropy będzie nie po osiemdziesiąt kilka, a po sto kilkadziesiąt dolarów. A to w sposób oczywisty zintensyfikowałoby proces wzrostu cen na całym świecie. Jeżeli udałoby się skłonić Tajwan do ogłoszenia niepodległości – a niektórzy mają na to wyraźną ochotę – Chiny potraktowałyby to jako prowokację, co wywołałoby bardzo poważny konflikt z międzynarodowymi implikacjami. Należy więc unikać eskalacji tego typu napięć, by nie dopuścić do przekształcenia się potencjalnych konfliktów w realne, a zimnych w gorące. Niestety, już same zagrożenia destabilizują oczekiwania i utrudniają przewidywania, a – co za tym idzie – planowanie korporacjom i rządom, przedsiębiorcom i samorządom, ministrom finansów i bankom centralnym. W swoim myśleniu przyjmuję, że nie będzie światowego konfliktu zbrojnego, ale wiem, iż będzie niejeden – niekiedy groźny – lokalny.
Od Polski nie zależy w tej kwestii wiele, ale też „sroce spod ogona nie wypadliśmy” i trochę liczymy się na świecie. Bardziej pod względem politycznym niż ekonomicznym czy ludnościowym; polska gospodarka wytwarza niecały 1 proc. światowej produkcji, a nasze społeczeństwo składa się na niecałe 0,5 proc. ludzkości, natomiast nasze zdanie w kwestiach międzynarodowych to na pewno więcej niż 1 proc. Trzeba tylko chcieć i umieć je wypowiadać.
Jeżeli mówimy o Polsce, na ile realna jest pana zdaniem perspektywa polexitu?
To nonsens. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością przyjmuję, że pozostaniemy w Unii i z czasem jeszcze bardziej w jej ramach integrować będziemy się z pozostałymi członkami tej formacji, najbardziej znaczącej w dziejach Europy. Z czasem przystąpimy też do obszaru wspólnej waluty euro. Grozi nam jednak – jak to ujął „The Economist” – „brudne pozostawanie” (dirty remaining w przeciwieństwie do wcześniej oczekiwanego „czystego wyjścia”, clean exit, w odniesieniu do Brexitu) polegające na tym, że będziemy psuć atmosferę, generować problemy, wywoływać konflikty…
Pytanie jaka będzie Unia? Osobiście wolałbym, by w większym stopniu i szybciej szła w stronę systemu przynajmniej po części sfederalizowanego. By więcej było wspólnych punktów, jeśli chodzi nie tylko o politykę, a zwłaszcza koordynację polityki gospodarczej, lecz też współpracę w sferze kultury, nauki, turystyki, by granice znikały także z mentalności. Czy tak będzie? Sądzę, że w długim okresie tak, bo ogromnej większości Europejczyków, w tym Polaków, to się opłaci. Za tym przemawia racjonalność, ale nad jej ekonomicznym wymiarem biorą górę złe moce kulturowe i polityczne, które żywią się nie racjonalnością, a emocjami. Ponadto uważam, że integracja regionalna – nie tylko europejska – jest dobrą odpowiedzią na wyzwania nieodwracalnej globalizacji; razem łatwiej jest rozwiązywać globalne problemy. Z wieloma z nich a to Polska czy Indonezja, a to Ghana czy Brazylia w pojedynkę nie mogą sobie poradzić, zaś w zintegrowanym zgrupowaniu – tak.
Co z tego wynika dla naszego kraju?
W kolejnych kilkudziesięciu latach – niezależnie od rosnącego znaczenia Chin oraz, w mniejszym stopniu, Indii – słabła będzie relatywna pozycja USA kosztem wzmacniania relatywnej pozycji Unii Europejskiej. Jesteśmy jej niezbywalnym ogniwem i musimy myśleć, jak wykorzystać naszą pozycję geopolityczną, pamiętając o tym, że leżymy na styku dwóch wielkich stref: euroatlantyckiej i euroazjatyckiej. W tej pierwszej wciąż na czele są USA, ale z czasem nabiorą większego respektu wobec UE i będą się z nią układać bardziej po partnersku. Na czele układu euroazjatyckiego nie stoją i nie staną ani Chiny, ani Rosja, ani Indie, a już na pewno nie Japonia. W tym przypadku wielcy gracze muszą układać się w konstrukcji wielofilarowej, przy czym najciekawszym elementem tej układanki są przyszłe relacje chińsko-indyjskie i chińsko-rosyjskie. Zachód nieustannie będzie usiłował je komplikować i psuć, naiwnie wierząc, że to wzmacniać będzie jego pozycję. Niedobrze to wróży…
Polska – po prostu i aż – musi wykorzystywać swoje geopolityczne położenie na rzecz szybkiego i zarazem zrównoważonego rozwoju społeczno-gospodarczego. To jest nasza racja stanu, która nieustannie powinna przyświecać polityce. Niestety, tak nie jest. Teraz otwierają się nowe karty, które mądrze trzeba rozegrać ponad rozmaitymi kulturowymi i politycznymi wewnętrznymi podziałami. W ciągu najbliższych siedmiu lat, poza środkami z własnych oszczędności, mamy do wykorzystania sto kilkadziesiąt miliardów euro z tytułu planu finansowego na lata 2021-2027, w tym programu spójności, oraz dodatkowe środki z KPO. Z drugiej strony jesteśmy największym z krajów uczestniczących w programie 16+1, który jest bardzo ważnym elementem chińskiego programu pasa i szlaku, BRI. Warto zaproponować Brukseli powołanie wspólnej roboczej komisji unijno-chińskiej, która zajęłaby się koordynacją planów inwestycji infrastrukturalnych, w tym związanych z ekologiczną transformacją energetyki, oraz ewentualnych (ewentualnych, bo nic nie jest jeszcze przesądzone) chińskich zamierzeń inwestycyjnych we wschodniej części UE. Widzę tu pole do współpracy, niestety, nie dostrzegam świadomości szans tkwiących w tej sprawie ani w obecnej polityce polskiego rządu, ani w podejściu Brukseli. Pekin też jakby się ostatnio wyciszył. Najbardziej naturalne byłoby, gdyby to właśnie Polska wyszła tu z rozumnymi propozycjami.
Przechodząc do problemów najżywiej dyskutowanych obecnie w Polsce, na ile poważnym wyzwaniem jest dla nas inflacja?
Bardzo poważnym, przy czym powody przyspieszenia inflacji są złożone. Dotyka ona nie tylko polską gospodarkę, lecz wszystkich na świecie. Obecna inflacja to odłożony koszt walki z ekonomicznymi skutkami pandemii. Nie można było bez konsekwencji „drukować” pieniędzy i pompować ich do gospodarki, co skądinąd było słuszne w walce na bieżąco z pandemią. Gdyby nie te działania, mielibyśmy bardzo dotkliwe konsekwencje – recesję i masowe bezrobocie. Inflacja ma charakter mieszany. Z jednej strony wzmaga ją spływający na rynek strumień popytu wcześniej, w warunkach pandemicznych ograniczeń, przymusowo odłożony. Z drugiej strony ceny są pchane w górę przez rosnące koszty, zwłaszcza energii. Polska nie ma nic do powiedzenia w sprawie światowych cen ropy naftowej i gazu, natomiast nasz rząd ma wpływ na stopień zmonopolizowania krajowego rynku nośników energii – jej wytwarzania, przesyłania i dystrybucji. Trzeba go zdemonopolizować i wzmocnić konkurencję na tym polu. To najlepszy sposób utrzymywania inflacji w ryzach w gospodarce rynkowej.
Nie tylko dlatego najpotężniejszą instytucją w Polsce powinien być Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Należy zatrudniać tam wybitnych fachowców, zwiększyć nakłady i zatrudnienie. A – co najważniejsze – zwiększyć jego prerogatywy, dokonując stosownych zmian regulacyjnych i odważnie przeciwstawiając się partykularnym grupom interesów. Bo dzisiaj, we współczesnym kapitalizmie, bynajmniej niewolnym od wyzysku, nie mamy do czynienia z niemiłosierną eksploatacją klasy robotniczej przez kapitał, lecz w wielu przypadkach z wyzyskiwaniem konsumentów sensu largo – nabywców, pasażerów, pacjentów, depozytariuszy, etc. – przez dostawców i rozmaitych pośredników, sprzedawców i usługodawców. Dziś główny instrument wyzysku to nie bat ekonoma, a ogłupiająca reklama, bardziej niż pracownika wyzyskuje się klienta.
W tej chwili kluczowym elementem walki z inflacją jest tonowanie oczekiwań inflacyjnych. Paskudną rolę odgrywają w tej sprawie niektórzy politycy i media, strasząc wszystkich widmem wielkiej inflacji. Trzeba mówić prawdę, ale nie należy straszyć ludzi, że od inflacji „zginiemy”. Najgorsze co może się stać, to danie wiary wizji nadciągającego kataklizmu i gwałtowne wydawanie wcześniej, także w początkowym okresie pandemii, zaoszczędzonych pieniędzy. Gdyby do tego doszło, dodatkowy popyt natychmiast pociągnąłby dodatkowo ceny w górę. Im większy strach, tym większa inflacja.
Czy nie należy zatem podnosić stóp procentowych?
Trzeba bardzo uważać z nakłanianiem Narodowego Banku Polskiego do ich podnoszenia, ma to bowiem szereg konsekwencji, ale w niewielkim stopniu przeciwdziała obecnej, specyficznej formie inflacji uwikłanej w mechanizmy popytowo-kosztowe. Jej zahamowanie wymagałoby drastycznego, skokowego podwyższenia stóp do poziomu ponad 10 proc., bo dopiero to istotnie zmniejszyłoby popyt poprzez ograniczenie akcji kredytowej i zwiększenie skłonności do oszczędzania. Niestety, osłabiłoby to także koniunkturę gospodarczą, być może nawet powodując recesję, oraz pociągnęło za sobą masowe bezrobocie. Walka z inflacją nigdy nie obywa się bez kosztów. Również obecnie stoimy w obliczu alternatywy: więcej drożyzny czy więcej ludzi bez pracy?
Główny skutek umiarkowanego podniesienia stóp procentowych przez bank centralny – nie tylko w Polsce, w większości krajów – jest taki, że rośnie tzw. spread. Komercyjne banki natychmiast podnoszą oprocentowanie kredytów w większym stopniu niż oprocentowanie depozytów, czego następstwem jest zwiększenie obciążeń finansowych społeczeństwa, tyle że mniej niż uprzednio tracą wskutek deprecjacji pieniądza oszczędzający, więcej zadłużeni. Zyskują banki. To nie oznacza, że nie należy podnosić w zaistniałej sytuacji stóp procentowych. NBP powinien uczynić to już wcześniej, aby utrzymać swoją wiarygodność strażnika stabilności pieniądza i tonować oczekiwania inflacyjne, a są one tym mniejsze, im mniejsze są realnie ujemne stopy procentowe.
A na ile na wyzwania, z którymi mierzy się Polska, odpowiada „Polski Ład”?
„Polski Ład” to program populistyczny. Bardziej koncentruje się na tym, jak dzielić, przyjmując założenie, że PKB będzie nam tylko rósł, i to w dużym tempie, niż jak mnożyć dobra i usługi decydujące o dobrobycie społeczeństwa. Przesadza z wiarą w nieustającą wysoką dynamikę, lekceważy zagrożenia związane z ryzykiem pogłębiania się nierównowagi.
Czy „Polski Ład” wykorzystuje polską pozycję geopolityczną? Czy we właściwy sposób podchodzi do nieuniknionej transformacji energetycznej? Czy wspiera konkurencyjność i chroni konsumenta? Odpowiedź brzmi: trzy razy nie. „Polskiemu Ładowi” brakuje kompleksowego ujęcia; wszystkoizm, którym on grzeszy, to nie kompleksowość. Potrzebujemy nowego programu strategicznego, „Strategii dla Polski 2.0”. Trzeba w niej wyjść od klarownego zredefiniowania celu rozwoju. Za dużo jest pogoni za zyskiem na szczeblu mikroekonomicznym i za maksymalizacją PKB na szczeblu makroekonomicznym. Zastanawiam się, dlaczego obecny rząd, mając do dyspozycji niezły Polski Instytut Ekonomiczny, nie korzysta z wypracowanego przezeń tzw. indeksu odpowiedzialnego rozwoju? Bierze on pod uwagę dziewięć elementów, z których tylko jeden – konsumpcja – bezpośrednio wynika z wartości PKB. To dobra, wielopłaszczyznowa miara rozwoju społeczno-gospodarczo-ekologicznego, tak jak ją ujmuję w Nowym Pragmatyzmie. Nie zapominajmy, że od tego jak mierzymy, zależy dokąd zmierzamy.
„Polski Ład” ma jednak zwiększyć nakłady na zdrowie. Tymczasem najnowsze dane Eurostatu wskazują, że w 2020 r. Polska przeznaczyła na ochronę zdrowia najmniej środków ze wszystkich państw UE (4,8 proc. PKB). Byliśmy też jedynym krajem Unii, w którym nakłady na zdrowie w relacji do PKB były niższe niż w 2019 r. (-0,3 pkt. proc.).
Szkoda i wstyd. Ale pamiętajmy, że udziały zawsze sumują się do 100 proc. Udział czego zatem w PKB wzrósł? Otóż w szczególności wydatków na tzw. obronę narodową. Jeśli coś takiego dzieje się w warunkach dosłownie śmiertelnego zagrożenia, jakim jest pandemia, to taka polityka jest chora. Tak, trzeba zwiększać nakłady na ochronę zdrowia w tempie ponadprzeciętnym, szybciej niż rośnie dochód narodowy. Musi przeto spadać udział wydatków w PKB na coś innego. Na co? Otóż na przerosty biurokratyczne w administracji rządowej i samorządowej, na megalomańskie, nieefektywne inwestycje, jak chociażby, CPK, Centralny Port Komunikacyjny, a nade wszystko na wciąż zwiększane wydatki na wojsko, na które nakłady najlepiej zamrozić na obecnym, nominalnym poziomie i wezwać innych do zatrzymania spirali wyścigu zbrojeń.
A jak ocenia pan – wskazywany jako jeden z celów „Polskiego Ładu” – wzrost progresywności naszego systemu podatkowego?
Kierunkowo „Polski Ład” słusznie zmierza w stronę zwiększenia progresywności systemu podatkowego, ale trudno akceptować sposób, w jaki proponuje to uczynić. Zaprzeczając swej nazwie „Polski Ład” wprowadza bałagan; nie tylko fiskalny. W jego efekcie system podatkowy będzie mniej przejrzysty i miast sprzyjać spójności społecznej i zarazem formowaniu kapitału – co jest trudne, ale możliwe – staje się jeszcze bardziej konfliktogenny.
Tak, należy przeprowadzić kompleksową zmianę naszego systemu podatkowego. Dobrze służyłoby temu zintegrowanie wszystkich dochodów osobistych, łącznie z kapitałowymi, i opodatkowanie ich progresywnym podatkiem o kilku progach. Na coraz szerszą skalę należy wprowadzać podatki ekologiczne, jednocześnie stosownie redukując podatki dochodowe, bo fiskalizm nie może się zwiększać. Trzeba, przy okazji dokonywanych zmian, co najmniej zrównoważyć strumień dochodów z wydatkami budżetowymi, a może nawet stworzyć bufor w postaci jedno-, półtoraprocentowej w stosunku do PKB pierwotnej nadwyżki dochodów – czyli licząc bez kosztów obsługi długu publicznego – nad wydatkami publicznymi.
Prorozwojowa, a zarazem sprzyjająca pogłębianiu spójności społecznej zmiana systemu podatkowego jest wciąż przed nami. Nie będzie jednak dynamicznego i zrównoważonego rozwoju oraz spójności społecznej w takiej atmosferze, jaką stworzyły partie posolidarnościowe. Największym zagrożeniem dla polskiej gospodarki jest wewnętrzna sytuacja polityczna. To nie ekonomiści są winni. To, w odróżnieniu od polskich przedsiębiorców i samorządowców, którzy radzą sobie zupełnie nieźle, klasa polityczna nie staje na wysokości zadania.