To, że polska waluta mocno obrywa, wiadomo już od kilku dni. Złoty jest najsłabszy od kilkunastu lat. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka i spór można toczyć jedynie o to, który waży więcej, który mniej. Z jednej strony złotemu nie pomaga umacniający się dolar w oczekiwaniu na ruchy amerykańskiego banku centralnego czy pogarszająca się sytuacja pandemiczna w całej Europie. Do tego pogorszyło nam się saldo na rachunku obrotów bieżących, co też nie sprzyja walucie. Z drugiej strony dokłada się niepewność, jak będzie przebiegał proces normalizacji polityki pieniężnej i jak wielka będzie determinacja Rady Polityki Pieniężnej w sprowadzaniu inflacji do celu, który wynosi 2,5 proc. plus minus 1 pkt proc., a obecna dynamika cen to 6,8 proc. Można jeszcze dołożyć brak pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy i słabą perspektywę na to, że w najbliższych tygodniach dostaniemy opiewający na miliardy euro przelew z Brukseli. Na to wszystko, plus pewnie jeszcze kilka elementów, na które zwracają uwagę inwestorzy, da się spokojnie zrzucić winę za słabość złotego.

Słabość, która jest problemem ekonomicznym i politycznym. W pierwszym przypadku bowiem utrudnia walkę z inflacją. Ta jest – podobnie jak w wielu krajach UE – najwyższa od przeszło dwóch dekad. W normalnych warunkach, jak władze monetarne podnoszą stopy procentowe, to waluta danego kraju się umacnia. W Polsce główna stopa banku centralnego w dwa miesiące wzrosła z 0,1 proc. do 1,25 proc. i są oczekiwania, że najbliższe miesiące wywindują ją do 2,5–3 proc. Złoty jednak w tym czasie osłabł. Polityczny problem wynika z tego, że inflacja powoduje spadek siły nabywczej pieniądza, w tym świadczeń, którymi obecna ekipa tak hojnie obsypała Polaków w ostatnich latach, z 500+ na czele. Do tego za chwilę zacznie się kwestionowanie uzysku podatkowego, jaki będzie z Polskiego Ładu, bo jego część skonsumuje wysoka dynamika cen.
Klucz do wzmocnienia złotego tkwi w wiarygodności zarówno banku centralnego, jak i samego rządu.
Do krótkoterminowego wzmocnienia waluty wystarczy prostsze instrumentarium, z którego władze fiskalno-monetarne już korzystają. To interwencje werbalne, z których zarówno prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński, jak i premier Mateusz Morawiecki w ostatnich dniach skorzystali. Pierwsze efekty były mizerne, ale rynek już ma świadomość, że skoro pojawiły się słowa, to mogą za nimi pójść czyny. Czyny to interwencje bezpośrednio na rynku walutowym. Bank centralny może wymieniać euro na złote. Podobnie może robić rząd – za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego – też przeprowadzać te operacje bezpośrednio na foreksie, a nie poza rynkiem. Płynny kurs oczywiście kształtuje rynek, więc takimi interwencjami można jedynie zmniejszać zmienność na nim, hamować niepożądany ruch czy dawać po łapach spekulantom. Z trendem się nie wygra.
Jednak wiarygodność polityki monetarnej banku centralnego czy polityki fiskalnej rządu jest kluczem do tego, aby wartość złotego odpowiadała fundamentom naszej gospodarki. Te fundamenty zaś są dzisiaj dość mocne.
Adam Glapiński i liczne grono członków RPP w ostatnich kwartałach wiele wagi przykładali do słabego złotego. Chcieli go, bo to pomagało gospodarce, wspierając eksport. Bank centralny nawet pokusił się na koniec ubiegłego roku o interwencję, w której specjalnie polską walutę osłabiał. Niestety odwrót od tej retoryki jest spóźniony, bo widzimy go dopiero w ostatnich dniach i nie jest tak kategoryczny, jak można by się spodziewać. W piątkowej wypowiedzi dla PAP Biznes Glapiński twierdził, że bank centralny nie preferuje słabego złotego. Rynki to zignorowały. Dopiero wczoraj, gdy powiedział w wywiadzie dla portalu „Interia”, że „dalsze osłabienie złotego nie byłoby spójne z fundamentami gospodarki i prowadzoną przez NBP polityką pieniężną”, nasza waluta zaczęła zyskiwać. Na jak długo, trudno powiedzieć. Gdy premier zapewniał, że zrobi wszystko, aby złoty był mocniejszy, ten zyskał 3 grosze na kilkagodzin.
Wszystko rozbija się dzisiaj o wiarygodność. RPP z Adamem Glapińskim, jej przewodniczącym, na czele musi przekonać rynek, że jest zdeterminowana do sprowadzenia inflacji do celu. Inwestorzy muszą też przestać myśleć o tym, że lista priorytetów banku centralnego jest rozproszona pomiędzy walkę z wysoką dynamiką cen, chęcią odnotowania istotnego zysku (a drogą do tego jest m.in. słaby złoty na koniec roku) i wspieraniem gospodarki.
Także wiarygodność rządu powinna być dzisiaj skoncentrowana na zapewnieniu finansowania z KPO, a wszystkie narzędzia do odblokowania pieniędzy są w ręku gabinetu Mateusza Morawieckiego. To byłby kluczowy sygnał dla rynku, że sprawy idą w dobrym kierunku i argument za powrotem kapitału do Polski, a nie ucieczki od złotego. Za słabego złotego, który przyczynia się do utrwalenia wysokiej inflacji, obóz władzy będzie też ponosił polityczną cenę.
Adam Glapiński musi przekonać rynki, że dzisiaj skupia się na podstawowym mandacie banku centralnego, czyli stabilności cen, a nie na chęci zapewnienia budżetowi państwa jak najwyższej wypłaty z zysku. Mateusz Morawiecki zaś nie może widzieć w inflacji drogi do wyrastania z pandemicznego zadłużenia czy poprawiania salda budżetu dzięki wyższym dochodom podatkowym, ale zagrożenie dla procesów inwestycyjnych, w które uderza kurs zakłócający opłacalnośćimportu.
Drogą do wzmocnienia złotego jest więc wiarygodna polityka monetarna, zaufanie do banku centralnego i odpowiedzialna polityka fiskalna. Nie da się nią pójść na skróty, wzmacniając złotego tylko werbalnymi czy rynkowymi interwencjami. ©℗