"Moja droga do wolności gospodarczej". Opisz swoją historię, a my ją opublikujemy >>>
Przedsiębiorczość to jedna sprawa, a prezesi druga. Powiedzieli: sprawdź, czym się zajmują, spędź z nimi trochę czasu, opisz. Pojechałam. Wyszło mi, że to bohaterowie, o których trzeba by kręcić filmy i pisać książki
Przedsiębiorczość to jedna sprawa, a prezesi druga. Powiedzieli: sprawdź, czym się zajmują, spędź z nimi trochę czasu, opisz. Pojechałam. Wyszło mi, że to bohaterowie, o których trzeba by kręcić filmy i pisać książki
Ja teraz mam mnóstwo czasu, osiągnąłem etap, na którym firma może świetnie funkcjonować bez mojego udziału – mówi Zbigniew Przybysz, właściciel firmy Kram wytwarzającej opakowania spożywcze i maszyny do ich produkcji. Kiedy zaczynał, był producentem, sprzątaczką, akwizytorem, kierowcą – i kim tam jeszcze – w jednym.
Dziś wciąż nie może uwierzyć, że wszystko tak się udało. Kiedy słucham historii jego życia, nie mogę się oprzeć konstatacji, że tacy ludzie jak on, przedsiębiorcy, którzy mimo przeszkód rozstawianych na ich drodze – nie tylko przez konkurencję, a nawet nie przede wszystkim, ale przez państwo i tworzone przez nie warunki prawne oraz rynkowe – to bohaterowie, o których trzeba by kręcić filmy i pisać książki.
Zbigniewa Przybysza ćwiczenia z gospodarki
Prezesi, szefowie firm. Zamknięci w gabinetach wielkości hotelowego basenu, w którym przyjmują ludzi, a sekretarka tylko wnosi kolejne kawy i ciasteczka. Albo wiecznie nieobecni, w rozjazdach. Zawsze zabiegani, niemający czasu. Czym się zajmują, jakie tajemnicze rytuały odprawiają? Pracują? A może tylko przeglądają portale w sieci, grają w gry na komputerze, czasem tylko zaglądając do arkuszy excelowskich, żeby sprawdzić, jak rosną ich konta?
Ten materiał powstał na zamówienie redakcyjnych kolegów, gdy wymyślaliśmy tematy do cyklu „Nie ma wolności bez przedsiębiorczości”. Przedsiębiorczość to jedna sprawa, ale prezesi całkiem inna. Mówili: sprawdź, czym się oni zajmują. OK, w porządku, ale jak? Ustaliliśmy kryteria: będzie to portret właściciela polskiej firmy, nie bardzo dużej, ale też nie maleńkiej. Takiej, która na rynku funkcjonuje od kilkunastu lat, a więc daje radę. I jeszcze że człowiek ten zbudował ją własnymi rękami, od początku. Mam z nim spędzić trochę czasu, pogadać, popodglądać, opisać.
– Niech pani uderzy do Zbigniewa Przybysza z firmy Kram. To ciekawy człowiek – zachwalał Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców skupiającego małe i średnie firmy. Trochę kręciłam nosem. Firma ma siedzibę w Pasłęku (woj. warmińsko-mazurskie), jeden z zakładów produkcyjnych w Dzierzgoniu (woj. pomorskie), kolejny buduje się w Ostrowcu Świętokrzyskim. Szmat drogi. Produkowany towar też niezbyt atrakcyjny, tak samo jak nazwa firmy – Kram. Ale ponad 200 pracowników, na rynku od początku transformacji. Niech będzie. I Zbigniew Przybysz. Potem pomyślę, że fizycznie przypomina, proszę o wybaczenie, Putina. Z rysów twarzy, gestów. Ale też zamiłowania do ekstremalnych sportów. Co prawda nie poluje na tygrysy, ale wspina się, uprawia sztuki walki. Nawet w biznesie.
Nowoczesny budynek na przedmieściach Pasłęka pomalowany w zielone prostokąty. Na I piętrze gabinet, wielki, a jakże, trzeba się nadeptać, żeby przejść od drzwi do biurka pod oknem. Prezes Przybysz niewysoki, szczupły, rocznik 1959, absolwent gdańskiego AWF ze specjalnością nauczycielską. Bo to było jego marzenie: uczyć dzieciaki, a przy okazji mieć trochę radości z ruchu. Jako 17-latek trenował z pierwszą drużyną Lechii Gdańsk, ale skomplikowane złamanie nogi przekreśliło sny o karierze. Po pierwszych uprzejmościach, po pierwszym łyku rytualnej kawy – pierwsze starcie. Bo Przybysz doszedł do wniosku, że on na taki artykuł się nie nadaje. Jest zdziwiony, kiedy napotyka opór. Tacy faceci jak on są przyzwyczajeni, że wydają polecenia, a inni słuchają. Ale też jest niezły w negocjacjach. Umawiamy się więc: ja dziś posłucham historii jego życia, a jutro on pokaże mi, co naprawdę w firmie robi.
Zbyszek się żeni i nie wie, jak utrzymać rodzinę
Dzierzgoń to niewielka miejscowość, ale z długą historią – pierwsze ślady osadnictwa sięgają VI w., wiek XIII to Krzyżacy, którzy ustanowili tu komturię – w 1288 r. Dzierzgoń już był miastem. Dlaczego o tym piszę? Bo Zbigniew Przybysz jest wielkim lokalnym patriotą, wielokrotnie podkreślał podczas rozmowy, że jego miejscowość była wtedy ważniejsza od Malborka. To także z historycznych korzeni czerpie się poczucie wartości i siłę.
Ale w 1984 r. czuł się raczej bezradny. Skończył studia, przepracował parę miesięcy w wymarzonej szkole, ożenił się z dziewczyną, którą znał od dziecka, i poszedł na rok w kamasze. Te parę miesięcy, które ze sobą przemieszkali, dały mu wiele do myślenia. – Mieszkaliśmy u moich rodziców, nie musieliśmy płacić za utrzymanie, ale z rachunków wychodziło, że wydajemy więcej, niż zarabiamy. Ja, nauczyciel, i ona, pracownica apteki – wspomina. Po głowie kołatała mu się myśl: nie stać mnie na dzieci, nie zarobię na rodzinę. W wojsku zaprzyjaźnił się z Grzegorzem Świątkiewiczem, późniejszym dziennikarzem sportowym. Ten podczas dyskusji o przyszłości przekonywał, że ludzie zawsze będą chcieli jeść frytki.
I te frytki zwyciężyły, pokonały ambicje pedagogiczne. Okienko ze smażonymi ziemniakami, zapiekankami, lodami itp. otworzył w 1985 r., rok po przejściu do cywila. Tyle czasu trwało załatwianie zezwoleń. Dzierzgoń był sytym miastem, ludzie mieli pracę w dwóch sporych fabrykach – jedna produkowała płyty do budowy domów, druga osprzęt elektryczny, więc interes wypalił. Przybysz wziął kredyt, zaczął budować dom. – Przyszedł 1988 r., transformacja. I inflacja. Kredyt, który brałem z oprocentowaniem 3 proc. w skali roku zamienił się w 40 proc. miesięcznie – opowiada. Zaczął się wyprzedawać, ale nawet pozbycie się wieży stereofonicznej (marzenie w tamtym czasie) niewiele zmieniło w jego sytuacji finansowej. Więc sklep obwoźny – wtedy wszyscy handlowali, czym się dało.
Za mało. Wpadł na pomysł, żeby robić interes na cukrze: kupował w cukierni tonę, w domu nocą rozważali do kilogramowych torebek, w dzień rozwoził po sklepach, miał taniej niż w GS-ie. – Dzięki temu spłaciłem kredyt w kilka miesięcy. I nabrałem apetytu na więcej – wspomina. Postanowił: będę biznesmenem.
Siedzimy w gabinecie Przybysza. Jego komórka dzwoni średnio co kwadrans, choć mieli nie przeszkadzać. Odbiera, chwilę słucha, wydaje krótką komendę. Może jakieś 25 sekund na jedną rozmowę.
Zbyszek przekonuje się, że życie biznesmena to piekło
Zaczął się czas, kiedy banki rozdawały pieniądze garściami. Wprawdzie Przybysz był już nieco ostrożniejszy, ale w głębi duszy wierzył, że da sobie radę. Szukał niszy, w którą mógłby wejść i zarobić. I znalazł: pakowanie próżniowe. Handel kwitł, towarów przybywało. Za mięsem i kiełbasą już nie ustawiały się kolejki, ale też nie bardzo było w co towar pakować. Klienci chcieli już czegoś więcej niż paru plasterków szynki owijanych w szary papier czy gazetę.
Podpatrzył, że jest firma w miejscowości Pszczółki, która posiada proste urządzenia: pakowaczkę próżniową, krajalnicę do wędlin czy serów, do tego ustrojstwo zwane gorącym stołem, dzięki któremu można kiełbasę owinąć folią, zgrzać i gotowe. W tamtej firmie sklepy zapisywały się na długą listę, żeby to kupić. Zrobił biznesplan: będzie kupował spożywkę, kroił, pakował i sprzedawał sklepom. Musi się udać. W 1991 r. wziął kredyt, 150 mln starych złotych (dziś 150 tys.) na 20 proc. miesięcznie. Podżyrowali przyjaciele. – Nie wziąłem pod uwagę jednego: że Dzierzgoń jest miasteczkiem daleko od szosy. Dosłownie wszędzie nie dość, że daleko, to jeszcze trudno dojechać – mówi. A wędliny czy sery to towar, który łatwo się psuje. Osobówką nie rozwieziesz, potrzebna chłodnia, najlepiej duża. I jeszcze tego nie wziął pod uwagę, że kredyt był tak skonstruowany, iż samych odsetek wychodziło 360 mln zł rocznie. Milion za dobę. – Wiedziałem już, że jestem bankrutem. Nawet mógłbym się z tym pogodzić, ale nie dawała mi spokoju myśl, że przyjaciele, którzy poręczyli mi ten kredyt, też się nie wypłacą z niego do końca życia. Musiałem coś wymyśleć – wzdycha.
Pisanie o pozytywnych bohaterach jest trudne. Istnieje niebezpieczeństwo popadnięcia w patos, zrobienia produkcyjniaka typu: „Tak się budowało Hutę Katowice”. Na szczęście Zbigniew Przybysz popełnił tyle błędów, tyle razy balansował na skraju przepaści, że końcowy sukces może zostanie mu wybaczony.
Zbyszek bierze jeszcze jeden kredyt
Wymyślił: jeśli nie jest w stanie sam konfekcjonować i sprzedawać żywności sklepom, to wyprodukuje i opchnie im urządzenia, za pomocą których będą mogły to robić same. Nikt takich urządzeń nie produkuje, więc cały rynek będzie miał dla siebie. Odbije się. Ale potrzebował więcej pieniędzy, bo żeby robić urządzenia, trzeba mieć zakład, narzędzia, zaplecze, a on nie miał nawet kombinerek. Więc następny kredyt, kolejne 150 mln zł, tym razem z elbląskiej agencji rozwoju regionalnego. Razem z kolegą ustalili, że będą robili podobne gorące stoły jak te produkcji francuskiej, które zaczęły być importowane do Polski. Tylko lepsze. Na świecie były już dzieci – dwie córki. A w domowej lodówce tylko światło. I czasem jajka. Na szczęście dziewczynki jadły ciepłe posiłki w przedszkolu i u dziadków.
Nowy kredyt poszedł głównie na spłacanie starego. W piwnicy nowego domu (wciąż w stanie surowym) zaczęli (zatrudnił pierwszych pracowników) składać te urządzenia. Znów miał świetny biznesplan: cena rynkowa stołu to 6 mln zł. Cena produkcji – 1 mln zł. Będą sprzedawać po 5,5 mln zł za sztukę. Sprzeda 100 i spłaci wszystkie zobowiązania.
Łatwiej postanowić, niż zrobić. 2 czerwca miał zapłacić pierwszą ratę drugiego kredytu. Parę dni wcześniej załadował do swojego kanciaka, fiata 125p, sześć urządzeń i wyruszył na podbój hurtowni. Miał ich na liście kilkanaście. W pierwszej wzięli jedno w komis. W drugiej nie chcieli z nim gadać, tak samo w kolejnych. Panika. Wreszcie po 14 godzinach pielgrzymki znalazł firmę, która kupiła 12 gorących stołów. Za gotówkę. – Przekonałem ich, że to produkt lepszy niż te, które są na rynku. Bo podczas zgrzewania nie wydziela się chlorowodór – wspomina.
Wtedy już nie chciał być biznesmenem. Chciał wrócić do szkoły, mieć pensję i wakacje. Ale sukces uskrzydla. Zaczął handlować folią potrzebną do pakowania: produkowało ją tylko osiem zakładów w Europie Zachodniej, pośrednictwo okazało się bardziej opłacalne niż produkcja samych urządzeń. Kupił drugi samochód – vw transportera, bulika (nie miał ogrzewania, więc zimą było trudno) i sam rozwoził towar po Polsce – Warszawa, Śląsk – wracał z trasy o 4 nad ranem, drzemka, rano firma, potem znowu w drogę.
Trudno lata prowadzenia firmy zawrzeć w zwięzłej opowieści. A trzeba by jeszcze napisać o tym, jak zdobył pierwszego dużego klienta – Zakłady Mięsne Łuków. Jak żona wpadła na pomysł udoskonalenia cięcia (odcinacz folii sprzedawany nawet do Japonii). Jak pojawiły się pierwsze zamówienia zagraniczne. I o tym, że zawsze pieniądze szły przede wszystkim na wypłaty dla ludzi. Na ZUS i podatki. Dalej na dostawców. Więc choć odzyskał płynność finansową, wciąż jeździł 125p i bulikiem. I choć kontrole z US wchodziły i wychodziły, nigdy nie znalazły niczego. Kiedy spłacił ten kredyt żyrowany przez przyjaciół (nie byli świadomi zagrożenia), zaprosił ich do knajpy na niezłą imprezę. Poczuł się bezpiecznie .
Zbyszek dostrzega zalety wydatków na reprezentację
Jechał kiedyś kanciakiem z towarem do Warszawy, kiedy na trasie widzi alfa romeo na włoskich blachach i machającego rozpaczliwie ręką południowca. Zatrzymał się. Facet niemal płacze. W polish-english tłumaczy: targi mody, Pałac Kultury, impreza, dziewczyny, stracił całe pieniądze, tylko parę skórzanych kurtek mu zostało. Tanio sprzeda, bo nie ma na benzynę. Wziął jedną. Cały dumny i szczęśliwy zajechał z towarem do hurtowni stałego klienta, Andrzeja Czarneckiego, twórcy słynnego filmu dokumentalnego „Szczurołap”, który produkował też flaczki na całą prawobrzeżną Warszawę. Pochwalił się zdobyczą – taka kurtka za parę groszy. I nie zapomni, jak magazynier tej hurtowni, stare chłopisko, poszedł na zaplecze i przyniósł swoją, taką samą, z identyczną metką. – Dałeś się zrobić jak dziecko, to cerata, a ten facet jest członkiem gangu naciągającego frajerów – powiedział.
Strasznie się Zbigniew Przybysz wkurzył. Pomyślał: jeździ autem jak chłop z zapadłej wiochy, który jedzie do stolicy sprzedawać jajka. Tak został potraktowany. Więc nigdy więcej. – Zdecydowałem się naruszyć finanse, kupić nowe auto. To była toyota w leasingu reklamowana wówczas jako samochód ciężarowy w karoserii osobowego – uśmiecha się. Zdecydował się też przenieść z piwnicy swojego wciąż niewykończonego domu do nowego lokum: starego budynku z czerwonej cegły, w którym ostatnio była odchowalnia kurcząt. Brud, smród, ubóstwo, przeciekający dach, ale wreszcie przestrzeń. Import folii się rozkręcał, ale zyski szły w konstrukcję nowych urządzeń – a to zgrzewarki do worków, a to maszyny do zamykania pojemników. Dzieci wciąż stołowały się u dziadków. W 1996 r. kupił zrujnowane budynki po spółdzielni kółek rolniczych. Wyremontował. Było już gdzie przyjmować kontrahentów bez wstydu. Ostatnie pieniądze wydawał na obecność na największych światowych targach branżowych Interpack w Duesseldorfie. Żeby robić interesy z największymi, trzeba być tam, gdzie oni są. To nie są inwestycje, które się zaraz zwracają. Ale procentują po pewnym czasie.
Co ciekawe, do tej pory w firmie Zbigniewa Przybysza nie ma ani jednego inżyniera. Kiedy ją zakładał, na wysoko kwalifikowanych pracowników po prostu nie było go stać. Był chłopak po zawodówce, tokarz. I drugi, w trakcie nauki na frezera. Uczyli się, rośli wraz z firmą. Potem dołączyli kolejni. Nigdy się na nich nie zawiódł. Oni na nim też nie. Zarobki w firmie wynoszą dziś średnio ok. 5 tys. zł miesięcznie brutto. Pracownik, który bierze urlop przynajmniej na 2 tygodnie, dostaje 1 tys. zł dodatku. Są służbowe samochody, komórki. Nikt nie kontroluje, jak ich używają.
Zbyszek skacze na główkę do pustego basenu
Import folii coraz więcej przynosił do firmowej kasy, choć jakość towaru nie zawsze była zadowalająca. Przybysz związał się z jedną ze szwajcarskich firm, nie skarżył się, nie reklamował, choć czasem brała go cholera. To był 1998 r., kiedy podczas targów Interpack rzucił do przedstawiciela swojego biznesowego partnera, Heinza, że kiepską folię mu ostatnio sprzedał. – To wyprodukuj sobie sam – odparł tamten. – A ile to by kosztowało? – 2,5 mln dol. – brzmiała odpowiedź.
Dziś Zbigniew Przybysz tłumaczy, że choć cenowo była to bandycka propozycja, to w sumie nie taka zła. Bo branża foliarska jest niczym mafia. Nie wpuszcza się nowych, nie dzieli recepturami, pilnuje rynku. Wrócił do domu i zaczął liczyć. Wyszło mu, że za 4–5 lat zwróci mu się taka inwestycja. Pod warunkiem że zdobędzie tę niewyobrażalną kwotę.
Zaczęła się karuzela z bankami. Przybysz, sparzony na poprzednich kredytach, nie odpuszczał. Założył nową firmę Kram sp. z o.o., zaprosił do niej trzech kolegów (w 2005 r. wyszli ze spółki) i wynegocjował kredyt na 2,5 mln dol. zabezpieczony majątkiem wszystkich wspólników i zastawem na udziałach firmy (wszystkim, co wspólnicy posiadali). Do tego dobrał jeszcze 1,5 mln zł. Bank ryzykował dużo. On także. Zwłaszcza że zaczęły się problemy. Kontrakt z bankiem został podpisany 30 sierpnia 1999 r., a ze Szwajcarami umowa była taka, że dopiero jak całe pieniądze wpłyną na ich konto, przyjeżdżają montować linię produkcyjną.
Kredyt bankowy – i konieczność jego spłaty – biegł od dnia podpisania umowy. Ale z sobie znanych powodów bank przelał kwotę dopiero pod koniec grudnia. Z kolei Szwajcarzy ze swoimi maszynami przyjechali dopiero w lipcu 2000 r. A w listopadzie uciekli – nie uruchamiając maszyn (pewnie ich to przerosło), a za całą dokumentację zostawili kartkę A4 z odręcznymi szkicami.
– Wróciłem z podróży służbowej z Niemiec, w firmie linia stoi, a Szwajcarzy w domu – wspomina Przybysz. – Nie zadzwonił pan do Heinza? – A po co? Jeśli uciekł, to nie miałem sił, by go gonić. Nie miałem pieniędzy na zagraniczne sądy. Miałem za to bank dyszący mi za plecami. Musiałem uruchomić produkcję – opowiada. Uratowała go załoga, wybitni fachowcy. Zwłaszcza Lucjan – pod jego komendą udało się puścić w ruch maszyny. Marcin, Grzegorz i Piotr zrobili dokumentację całej linii produkcyjnej – ich matki żywicielki.
– W 2003 r. dzwonię do Szwajcarii, do Heinza, że jeszcze jedną linię produkcyjną chcę kupić – opowiada Przybysz. Dostał ofertę dwa razy droższą niż poprzednia. – Oszalałeś? – Jak nie pasuje, to sobie z Luckiem zbudujcie własną maszynę. To zbudowali. W rok. Znów dzwoni do Heinza: – Jesteś mi winien dwie receptury na folie, mam to w kontrakcie. – Kup bilety, to przylecę.
W zakładzie w Pasłęku jest miejsce zwane mostkiem kapitańskim. To okienko, z którego można obserwować z góry, co się dzieje na hali. Heinz z Przybyszem wspięli się na górę. A tam, na dole, dwie linie chodzą. – Skąd masz drugą? – Zrobiliśmy z Luckiem.
– Widok miny Heinza, który zawsze miał nas za „Polaczków”, był wystarczającą zapłatą za nieprzespane noce – wzdycha Przybysz.
Z Luckiem witam się dzień później. Facet w kraciastej koszuli, z rękami pobrudzonymi smarem. Człowiek alfa i omega. Z Marcinem, Grzegorzem, Krzysztofem i Danielem projektuje maszyny, które firma sprzedaje w świat (do 40 krajów).
Zbyszek zmienia się w Zbigniewa
Firma rośnie, konto puchnie, marka dojrzewa. Jest 2008 r., ten, który zakończy się ogłoszeniem światowego kryzysu. Jak jest przekonany Zbigniew Przybysz, już na jego początku zaczyna się agresja światowych banków na naszą gospodarkę. To skomplikowana i długa opowieść: generalnie chodziło o pewne toksyczne instrumenty pochodne. – Złożone asymetryczne struktury opcyjne błędnie zwane w polskich mediach opcjami walutowymi – mówi Przybysz. Były oferowane telefonicznie przedsiębiorcom, którzy często nie mieli pojęcia, że niewinna rozmowa z konsultantem, który zadzwonił do nich, kiedy ci np. prowadzili samochód, zostanie uznana za zawarcie umowy. I to skrajnie niekorzystnej dla przedsiębiorstwa, które zgadzało się ubezpieczać bank od ryzyka zmian kursów walutowych.
Według badania Krajowej Izby Gospodarczej „Zagrożenie kryzysem w Polsce” (10–20 II 2009 r.) na pytanie „Czy przedsiębiorstwo poniosło straty z tytułu opcji walutowych?” twierdzącej odpowiedzi udzieliło 19,4 proc. ankietowanych. Wyniki potwierdzają badania NBP. – To było oszustwo, którego też padłem ofiarą – mówi Przybysz. Dwa banki uznały, że jego firma zawarła z nim taką umowę (zawarcie umowy było możliwe tylko na podstawie rozmowy telefonicznej, chrząknięcie mogło być uznane za zgodę). Z tym, że katastrofa pod tytułem „opcje” mało nie przewróciła jego przedsiębiorstwa. Polska należy bowiem do nielicznych krajów na świecie, gdzie istnieje bankowy tytuł egzekucyjny. Bank, choć jest prywatną instytucją, może uznać, że ktoś jest mu winien dowolną kwotę pieniędzy, po czym nie potrzebuje wyroku sądowego, żeby ów – prawdziwy bądź wyimaginowany – dług zabrać mu z konta. Tylko w 2009 r. banki wystawiły ponad 700 tys. BTE (dane Związku Banków Polskich).
ING zabrał Przybyszowi 2,5 mln zł, Fortis 1,4 mln zł. Z pierwszym już wygrał w sądzie (musieli zwrócić 3,7 mln zł), z drugim sprawa jest w trakcie. – Na szczęście udało mi się sprzedać nowo kupioną linię produkcyjną. Ze stratą, bo kosztowała 1,5 mln euro, a wziąłem za nią 800 tys. euro. Ale utrzymałem (Piotr !) firmę na powierzchni – mówi. Na dwa lata miał zamrożone zdolności inwestycyjne. Skarb państwa stracił przynajmniej milion na podatku, który firma mogłaby w innej sytuacji zapłacić.
Nie wszyscy mieli to szczęście: tylko w 2009 r. wzrost upadłości firm w stosunku do 2008 r. wyniósł ok. 49,5 proc. – Niektóre nie miały środków na bieżącą działalność i były zmuszane do podpisywania ugód z instytucjami finansowymi, które dług zamieniały na wieloletni i wielomilionowy kredyt lub łaskawie „umarzały” jego część, np. zamiast 13 mln zł pozwalały zapłacić tylko 3 mln. – A potem zjawiał się urząd skarbowy, który traktował to jako wzbogacenie się i kazał jeszcze płacić od „darowanej” kwoty karne odsetki – opowiada prezes Kramu.
On wówczas zaangażował się w walkę o prawa pokrzywdzonych, organizował środowisko i sprzeciw. Banki nie chciały wówczas z nim gadać, więc firma została pozbawiona finansowania. Wtedy na jakiś czas zrezygnował z prezesowania, oddał stery swojemu zastępcy (Piotr). I zobaczył, że kółka zębate Kramu kręcą się równie sprawnie jak wówczas, kiedy on sam je osobiście nakręcał.
Zbigniew Przybysz ma pretensje do państwa
– Wie pani, ten wielki gabinet, w którym siedzimy, to dekoracja – chichocze prezes Przybysz. Przyjmuje w nim gości, na których chce zrobić wrażenie: ważnych kontrahentów, bankowców, polityków. Jedziemy z centrali w Pasłęku (jest lepiej skomunikowany z resztą Polski) do Dzierzgonia. Tu, w ciasnych pomieszczeniach, przy stołach zasypanych papierami, czuje się jak w domu. Z każdym pracownikiem się wita, podaje rękę, pogada chwilę. Wychodzi z domu o 8 rano, wraca koło 18, chyba że jedzie do Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie buduje trzecią fabrykę.
A tak poza tym? – Myślę – uśmiecha się Przybysz. – O tym, w jakim kierunku prowadzić dalej firmę, aby za jakieś dziesięć lat jego dwie córki nie miały z nią kłopotów. I o tym, co się musi stać, aby prawo było faktycznie przyjazne biznesowi. – Mam pretensje do państwa, które pozwala na takie rzeczy, jak choćby historia z tymi opcjami – mówi. I dodaje, że marzy o tym, by zyskać pewność, że aparat państwowy działa dla dobra obywateli, którzy ten aparat powołali. Bo tak nie jest.
Jedziemy z prezesem jego mercedesem, fotele łagodnie dopasowują się do kształtu pleców, przestrzeń otwiera się, żeby nas przepuścić. To nie jest już kanciak, to nie jest bulik. Rozmawiamy o tym, co się powinno zmienić w przepisach, dlaczego podatek obrotowy byłby lepszy dla firm, bardziej korzystny dla budżetu państwa niż CIT i PIT łącznie. Zbigniew Przybysz od chłopaka, który biegał po hurtowniach ze swoim gorącym stołem i błagał, żeby kupiły, przebył długą drogę. Ale może się założyć, że gdzieś tam w Polsce inny Zbyszek albo Franek próbuje się przebić ze swoim pomysłem na biznes. I to od państwa zależy w dużej mierze, czy za kilkanaście lat będzie zatrudniał setki ludzi i rozbijał się limuzyną, czy będzie sfrustrowanym bankrutem.
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama