Nie ma wolności bez przedsiębiorczości? Pewnie tak. Ale czy zbyt gorliwa wiara w wolny rynek przypadkiem nam w Polsce tej przedsiębiorczości od lat nie dusi?
W teorii pasują do siebie jak ulał. Przedsiębiorca musi przecież kochać wolność gospodarczą, bo oddycha nią jak powietrzem. Nie lubi za to regulacji i przepisów, które mu ten dopływ tlenu tamują. Takie rozumowanie podpowiada intuicja. Ale – jak to zwykle z intuicyjnymi odpowiedziami bywa – jest to przekonanie błędne. Bo stosunek przedsiębiorców do wolnego rynku jest dużo bardziej negatywny, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. I akurat w przypadku polskiego biznesu absolutnie nie może to dziwić.
Skąd to wiemy? Od samego biznesu. Weźmy choćby branżę polskich mikroprzedsiębiorstw. A więc firm zatrudniających mniej niż 10 osób. A tak naprawdę wręcz tych, w których pracuje najwyżej 5 osób, bo 90 proc. mikrofirm nigdy nie wychodzi ponad ten pułap. Polskie mikroprzedsiębiorstwa działają głównie w usługach oraz handlu. A w mniejszym stopniu zajmują się produkcją. Są dynamiczne, ale i bardzo kruche. Mniej więcej jedna trzecia z nich kończy działalność, nie doczekawszy pierwszych urodzin. Od lat akurat ten segment polskiej przedsiębiorczości dość dobrze analizuje Fundacja Kronenberga (związana z bankiem Citi Handlowy). Jedno z corocznych badań z tego cyklu poświęcone było barierom, z którymi mikrofirmy najczęściej się zderzają. Największą z nich są – zdaniem badanych – przeszkody prawnoadministracyjne. Ale tuż za nimi mamy trzy duże równoprawne bloki problemów, które spędzają sen z oczu przedsiębiorczym Polakom. I jednym z tych strachów jest właśnie konkurencja.

Dla dużej grupy przedsiębiorczych Polaków historia transformacji wyglądała inaczej, niż sugerowałby cukierkowy obraz sukcesu. W 1989 r. postanowili wziąć sprawy w swoje ręce, początkowo im się to nieźle udawało. Ale potem rynek ich wypluł. A oni wrócili do roli, którą odgrywali w systemie ekonomicznym przed przełomem

Jeszcze wyraźniej widać to samo zjawisko w klasycznym mateczniku przedsiębiorczości – w sektorze firm małych i średnich. Czyli tych, które zatrudniają od 10 do 249 osób. Takich firm jest w Polsce ok. 70 tys., a najlepszą soczewką do analizowania tej grupy pozostaje niezmiennie praca „Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych” Juliusza Gardawskiego z SGH (z zespołem). Była ona efektem wielkiego badania terenowego realizowanego w latach 2010–2011 na bardzo dużej próbie przedstawicieli polskiego sektora MSP. Sam Juliusz Gardawski w rozmowie udzielonej nam tuż po publikacji studium przyznał otwarcie, że tym, co go przy realizacji tego projektu najbardziej zaskoczyło, był właśnie stosunek do konkurencji. – Pytaliśmy o fundament liberalnego porządku, jakim jest wolna konkurencja. A muszę dodać, że w Polsce rywalizacja zawsze była bardzo wysoko ceniona. Już od lat 80. pytanie: „Czy w Polsce powinna być wolna konkurencja?” osiągało zawsze 80–90 proc. poparcia. Nieważne, kogo się pytało. „Za” byli nawet robotnicy, którzy skądinąd bardzo się kapitalizmu obawiali. Lena Kolarska-Bobińska i Andrzej Rychard wskazywali na istnienie „mitu konkurencji”. Ten mit trzymał się przez całe lata 90. i rok 2000. Dopiero gdy teraz zapytaliśmy o to samo naszych przedsiębiorców, przeżyliśmy spore zaskoczenie. Bo okazało się, że „tak” mówi konkurencji zaledwie 60 proc. badanych. A reszta, że to wcale nie jest taki dobry pomysł – mówił Gardawski.
Ta różnica była bardzo widoczna zwłaszcza w zestawieniu wyników z poprzednim dużym badaniem Gardawskiego „Powracająca klasa. Sektor prywatny w III RP” opublikowanym w roku 2001. Wtedy przedsiębiorcy mieli (w przeważającej większości) bardzo liberalne poglądy na gospodarkę. – A teraz wyszło, że oni wcale nie chcą, żeby państwa było w gospodarce mniej. Oczywiście są wobec państwa krytyczni. Podkreślają, że oni są ludźmi pracy, a państwo jest tworem marnotrawnym. Ale w sumie w naszych badaniach widać było dużą tęsknotę za silniejszym etatyzmem niż ten, który mamy w Polsce obecnie – twierdzi Gardawski.
Dziwne? Zaskakujące? Jak się nad tym głębiej zastanowić, to nie powinniśmy być aż tak bardzo zdziwieni. Dopóki armia siedzi w bazie, w jej szeregach panuje zazwyczaj bojowy i militarystyczny duch. Im dłużej jednak trwa konflikt, tym bardziej wojowanie staje się dolegliwe. I efekt jest taki, że widok urwanych nóg i rozpłatanych czaszek z niejednego zagorzałego militarysty zrobił zdeklarowanego pacyfistę. Z wolnym rynkiem jest podobnie. Zanim się w Polsce pojawił, wielu autentycznie przedsiębiorczych ludzi czuło, że realny socjalizm ich tłamsi, nie pozwalając na rozwinięcie skrzydeł. I to była prawda. Ale gdy nastał wolny rynek, okazało się, że również dla przedsiębiorców nie zawsze bywa on piękną bajką ze szczęśliwym zaskoczeniem. A niejednokrotnie realnie istniejący wolny rynek stawał się dla przedsiębiorców wyrokiem śmierci. Zwłaszcza w takim kraju jak Polska.

Przegrani transformacji

Zwykło się uważać, że dobrym symbolem sprzecznego bilansu polskiej transformacji są tłumy wynoszące lidera Solidarności Lecha Wałęsę przez bramę Stoczni Gdańskiej. Na tym obrazku przepełnia ich jeszcze euforia i nadzieja. Jednak już 10 lat później to dokładnie ci sami ludzie (głównie robotnicy) będą pierwszymi ofiarami polskich przemian. Bo gdy otwarcie Polski na Zachód i liberalizacja rynków doprowadzi do zamknięcia zakładów, w których pracowali, to oni doświadczą bezrobocia, spadku poziomu życia i społecznej deklasacji. Ale Polska transformacja wygenerowała jeszcze jedną grupę „przegranych”. O której mówi się bardzo rzadko. Tą grupą byli... polscy przedsiębiorcy.
Tak, właśnie oni! Ludzie przedsiębiorczy, którzy około 1989 r. postanowili wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce. Albo byli po prostu wysadzonymi z siodła pracownikami sektora publicznego lub zwolnionymi z pracy robotnikami wykwalifikowanymi. W Polsce duża część tych bohaterskich ludzi interesu postanowiła szukać szczęścia w handlu detalicznym. A więc tym sektorze, w którym istniały ogromne, niezaspokojone potrzeby konsumpcyjne nagromadzone przez lata socjalistycznej gospodarki niedoboru. W migawkach używanych do ilustrowania historii polskiej transformacji ten rój protokapitalistów zawsze jest chętnie pokazywany. Straganiarze handlujący z łóżek polowych w centrach polskich miast mają być żywym dowodem, że Polacy „kupili” plan Balcerowicza i zafundowane im przemiany. Mało kto zdaje sobie sprawę, że tych przedsiębiorców czekało już wkrótce niemal masowe unicestwienie. Nie mniej efektowne niż tak często przywoływany przykład pracowników PGR-ów.
Próby rekonstrukcji losów polskich pionierów handlu detalicznego podjął się niedawno w książce „Prekariat i nowa walka klas” socjolog Jarosław Urbański. Pokazał w niej, jak rodzimi straganiarze byli stopniowo wypychani z rynku przez coraz śmielej wchodzące do Polski sieci handlowe z zagranicznym kapitałem. Najpierw w formie prowincjonalnych dyskontów, a później sieci super- i hipermarketów albo galerii handlowych. Dość powiedzieć, że kontrolowana przez nie powierzchnia handlowa wzrosła z 4 proc. w 1995 r. do 25 proc. dziś. Pod względem części obrotów konsumowanych przez największych graczy ten odsetek jest jeszcze wyższy. Wśród dzisiejszych liderów rynków próżno jednak szukać fortun wyrosłych z tamtych pionierskich czasów handlu z łóżka polowego. Nie jest bowiem tajemnicą, że w detalu karty rozdaje u nas kapitał zagraniczny: portugalska firma Jeronimo Martins (Biedronka), niemieckie Metro oraz Schwarz Group (Kaufland, Lidl) albo francuskie Auchan czy Carrefour. Pośród dużych polskich graczy na rynku detalicznych jest właściwie tylko Żabka, której początki sięgają 1987 r. i założonej przez Mariusza Świtalskiego firmy Elektromis. A gdzie są polscy protokapitaliści? Przez ostatnich 20 lat trwa postępujący proces wypychania ich z najatrakcyjniejszych miejsc polskich miast. Najbardziej znane przypadki to usunięcie sprzedawców z usytuowanej pod Pałacem Kultury hali Kupieckich Domów Towarowych w 2009 r. Setki innych przechodzą niezauważone. Zazwyczaj odbywa się to pod hasłem „cywilizowania” handlu. Tak jak w 2012 r., gdy po remoncie Dworca Centralnego w Warszawie czynsze za lokale użytkowe wzrosły na tyle, że niemal z dnia na dzień sklepiki spożywcze i kioski zostały zastąpione przez sieciowe kawiarnie oraz saloniki prasowe.
Temu procesowi wypychania rodzimych przedsiębiorców z branży handlu detalicznego towarzyszył proces deklasacji samych przedsiębiorców. Urbański nazywa to reproletaryzacją. To znaczy, że dla dużej grupy przedsiębiorczych Polaków historia transformacji wyglądała nieco inaczej, niż sugerowałby cukierkowy obraz wielkiego sukcesu. W 1989 r. postanowili wziąć sprawy w swoje ręce, początkowo im się to nawet nieźle udawało. Ale potem rynek ich wypluł. A oni wrócili do roli, którą odgrywali w systemie ekonomicznym przed przełomem, stając się na powrót pracownikami – nierzadko zatrudnionymi u tych samych zagranicznych gigantów, którzy ich z rynku wypchnęli.

Tak chciał rynek

Na przykładzie handlu detalicznego doskonale widać los tych wszystkich przedsiębiorczych Polaków, którzy poznali duszący smak wolnego rynku. Oczywiście można ich znaleźć również gdzie indziej. Ilu ich jest? Nie jest to niestety zjawisko szczegółowo zbadane. Bo kapitalizm – jak każda wielka ideologia – promuje opowieści o zwycięzcach, a nie o pokonanych. Można jednak próbować oszacować ich liczbę na podstawie pewnych poszlak. W cytowanych już wcześniej badaniach Fundacji Kronenberga pojawia się na przykład intrygujący podział mikrofirm na trzy grupy. Zostały one wyodrębnione na podstawie postaw wobec prowadzenia działalności gospodarczej. Mamy więc wśród mikroprzedsiębiorców większą (bo obejmującą ok. 60 proc. badanych) grupę „profesjonalistów”. Czyli tych, którym (subiektywnie) wiedzie się w interesach raczej dobrze. Oraz dwie mniejsze (w sumie 40 proc.) grupy „rozczarowanych” i „apatycznych”. A więc takich, którym biznes jakoś nie chce się kręcić tak, jak powinien. I znów – trochę między wierszami – wyczytać można z tego raportu następującą zależność. Zadowolonych z siebie „profesjonalistów” znaleźć można wśród mikrobiznesmenów działających w branży usług. Najczęściej są to wręcz firmy jednoosobowe, trudniące się różnego rodzaju doradztwem i sprzedawaniem na rynku swoich unikalnych umiejętności. Od biedy można by ich uznać nawet nie za biznesmenów sensu stricto, lecz za najbardziej przedsiębiorczą część inteligencji. W tym samym czasie „apatyczni” i „rozczarowani” to najczęściej firmy z branży handlowej, transportowej i magazynowej. A więc klasyczni przedsiębiorcy, którym przyszło zmierzyć się z rynkową rzeczywistością. I którzy – jak wynika z badania – z tego starcia nie wyszli tak do końca zwycięsko. Dlatego trudno się dziwić, że ich ta konkurencja uwiera. Tych właśnie badanie Fundacji Kronenberga (i nie tylko ono) traktuje trochę per noga. Sugerując tu i ówdzie, że to biznes skazany na porażkę i niepotrafiący się zaadaptować do nowej rzeczywistości. Tymczasem to ciągle prawie połowa polskiej mikroprzedsiębiorczości!
Oczywiście można te wszystkie problemy skomentować tak samo, jak komentowana była fala bankructw i pospiesznych prywatyzacji rodzimego przemysłu u progu III RP: „Tak chciał rynek”. Więc skoro duża część polskiego biznesu detalicznego dała się z niego wypchnąć, to może właśnie tak musiało być. Widocznie nie potrafili sprostać konkurencji. Zdecydowana większość polskiego sektora finansowego jest w rękach obcego kapitału? Widocznie tak być powinno. A jeżeli w 2012 r. wiele polskich firm budowlanych zaliczyło serię spektakularnych bankructw, to widocznie ich wina!
Takie tłumaczenie ma jednak pewną istotną wadę. Opiera się na założeniu, że przegrani zostali pokonani w sprawiedliwym wyścigu. A więc takim, w którym wszyscy uczestnicy mieli równe szanse. Tymczasem tak nie było. Pospieszna i motywowana politycznie liberalizacja polskich rynków od początku nie służyła polskiej przedsiębiorczości. Duże, oddziedziczone po PRL-u zakłady przemysłowe nigdy nawet nie miały szans, by stać się bazą dla jej rozwoju. Bo od samego początku skazano je na konieczność konkurowania z gigantami zachodniego kapitalizmu. I to w warunkach transformacyjnego szoku. Z kolei drobny handel i małe firmy produkcyjne nie posiadały kapitału koniecznego do podjęcia walki z dużymi międzynarodowymi korporacjami. A na pomoc ze strony organów państwa nie mogły w zasadzie liczyć. Po pierwsze dlatego, że nie było na to politycznego przyzwolenia (dominowało przekonanie, że „kapitał nie ma narodowości”). Po drugie, nie mieściło się to w ramach tzw. konsensusu waszyngtońskiego, a więc zestawu zaleceń, od których przyjęcia uzależniona była (choć w miękki sposób) zagraniczna pomoc finansowa dla Polski. Jak na ironię, te same korporacje w tym samym czasie korzystały ze wsparcia swoich rodzimych rządów. Ale to dotarło do świadomości polskich elit politycznych dopiero w czasie ostatniego kryzysu, gdy pomoc rządowa dla filarów gospodarki narodowej stała się codziennością w większości krajów bogatego Zachodu. Ale wtedy było już za późno na naprawienie błędów z dwóch pierwszych dekad polskiego kapitalizmu.
Rzecz niestety nie tylko w braku pomocy. W niektórych przypadkach polscy przedsiębiorcy czuli się wręcz dyskryminowani. Najlepiej widać to w sferze podatkowej. – Jest olbrzymia dysproporcja pomiędzy stosunkiem polskiej skarbówki do drobnych lub niepowiązanych z władzą przedsiębiorców, często podejrzliwym, a nawet wrogim, a olbrzymią pobłażliwością albo bezradnością wobec dużych koncernów uprawiających na potęgę optymalizację podatkową i korzystających dzięki swoim wpływom w świecie polityki lub wysokich urzędników ze specjalnych przywilejów – uważa Witold Modzelewski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który jako wiceminister finansów w latach 1992–1996 był odpowiedzialny za budowę zrębów polskiego systemu podatkowego.
Albo specjalne strefy ekonomiczne. A więc narzędzie, przy pomocy którego polskie państwo od lat stara się przyciągać do kraju inwestycje zagraniczne. Niedawno w rozmowie z DGP były już wiceminister finansów Maciej Grabowski mówił, że preferencje w PIT i CIT w samych tylko specjalnych strefach ekonomicznych kosztują budżet 2 mld zł rocznie. A jakie są tego efekty? – Takich powiązanych wyliczeń nie ma – przyznawał Grabowski. I dodawał, że jeśli pokazać lokalizację stref i porównać mapy bezrobocia – obecną i sprzed 15 lat – to byłyby bardzo podobne. Więc cel powołania stref nie został zrealizowany. Do tego firmy tu inwestujące z powodu ulg stanowią silną konkurencję dla tych poza strefami. To zjawisko mocno demoralizujące. Przedsiębiorcy to zresztą czują. W cytowanym już badaniu „Rzemieślnicy i biznesmeni” Juliusz Gardawski pisze, że bardzo wielu badanych przez niego przedstawicieli polskiego sektora małych i średnich firm przyjmowało postawę „sfrustrowanych, wyzyskiwanych kapitalistów”, którzy mają przekonanie, że śmietankę polskiego wzrostu gospodarczego sukcesywnie spija im ktoś inny. Głównie wielkie zagraniczne koncerny. I czują tak nawet pomimo niewątpliwych sukcesów finansowych firm, niezłego radzenia sobie na rynku i stosunkowo wysokiej osobistej zamożności. W tym sensie polscy przedsiębiorcy z sektora MSP zaczęli przypominać robotników z lat 1989–1990. Tak jak oni czują, że ktoś żeruje na ich ciężkiej pracy, a ich interesy nie są dostatecznie brane pod uwagę.
Taki stan ducha w samym sercu polskiej przedsiębiorczości nie jest dobrą wiadomością dla całej gospodarki. Odbija się to na pracowniku. Bo nie jest żadną tajemnicą, że w rankingach pracodawców polskie firmy regularnie wypadają gorzej niż te z zagranicznym kapitałem. Widać to na przykład w niedawnych badaniach przeprowadzonych przez firmę Sedlak & Sedlak. Inne statystyki pokazują, że polski pracodawca jest dużo bardziej niechętny istnieniu związków zawodowych. I dużo ostrzej zwalcza ich postulaty płacowe. To przekłada się nie tylko na niski poziom płac w gospodarce narodowej. Słaby pracownik sprawia, że polski pracodawca nie ma żadnych zachęt do tego, by szukać innowacji. I tak utrwala się model, w którym głównym atutem konkurencyjnym rodzimej produkcji jest tania praca. Do rezerwuaru siły roboczej bez trudu sięgnąć może również działający u nas zagraniczny kapitał, bijący polskiego producenta pod względem większej skali działania i większych możliwości podatkowej optymalizacji. Koło się więc zamyka.

Gospodarczy patriotyzm

Pewną szansą dla polskiej przedsiębiorczości jest promowanie mody na patriotyzm gospodarczy. Zwłaszcza wśród konsumentów. Takie akcje są pewnym uzupełnieniem polityki gospodarczej kraju, który – jako członek UE – zrezygnował już z pewnych instrumentów bezpośredniego wspierania rodzimego biznesu. Gołym okiem widać, że atmosfera wokół takich akcji się poprawia. Jeszcze w latach 90. sięganie po takie narzędzia było jawnym podważaniem konsensusu waszyngtońskiego. I łatwo mogło sprowadzić na sięgającego po nie śmiałka łatkę antyliberalnego oszołoma. Dziś patriotyzm gospodarczy wydaje się do pogodzenia z programem większości sił politycznych w Polsce.
Warto jednak przy tej okazji pamiętać o celu. I do zdania „Dobre, bo polskie” trzeba dopisać drugą część. Wyjaśniającą, że „polskie” oznacza nie tylko kraj pochodzenia kapitału kontrolującego dany biznes. A bardziej chodzi tu o to, czy przedsiębiorstwo (oraz jego właściciel) płaciło w Polsce podatki i angażuje swoje środki w kraju. Niestety wśród najbogatszych Polaków ta zasada wcale nie jest obowiązująca. Większość z nich płaci podatki „trochę tu, trochę tam”. I wcale się z tym nie kryje.
Ciekawe są również pomysły idące w kierunku zabezpieczenia losu polskiej przedsiębiorczości na wypadek poważnego wstrząsu gospodarczego, którego nadejście jest w warunkach kapitalizmu więcej niż pewne. Padają one ze stron często nieoczekiwanych. Na przykład dwa lata temu spore zainteresowanie wzbudził raport ekonomisty Stefana Kawalca dotyczący potrzeby „udomowienia” polskiego sektora bankowego. Przypomnieć w tym miejscu należy, że Kawalec to jeden ze współtwórców planu Balcerowicza. Został zresztą w resorcie finansów (w randze wiceministra) aż do 1994 r., będąc jednym z głównych architektów daleko idącej prywatyzacji polskiej bankowości. Minęły dwie dekady i dziś Kawalec jest zdania, że „dla zapewnienia w miarę stabilnego dostępu do kredytu dla średnich i małych lokalnych firm istotne jest wzmocnienie w polskim sektorze bankowym segmentu banków, których centrale i faktyczne centra decyzji znajdują się w Polsce”. Aby tego dokonać, nie trzeba koniecznie nacjonalizować działających w Polsce banków. Ani w podejrzany sposób dofinansowywać polskich holdingów bankowych, by przejmowały konkurentów, gdy tylko nadarzy się okazja. Chodzi raczej o takie działania ze strony polskiego rządu, które doprowadziłyby do rozproszenia akcjonariatu kontrolowanego obecnie przez wielkie zagraniczne centrale. To powinno wystarczyć, by w razie kryzysu banki nie ograniczały dostępu do rynku kredytów tylko po to, by pomóc bankowi matce w dalekiej centrali.
To tylko kilka z propozycji próbujących wyjść naprzeciw temu, co boli polskich przedsiębiorców od dawna. Rozbicie złudnego przekonania, że oni i wolny rynek to idealnie dobrana para, jest pierwszym krokiem w tym kierunku.