Najuboższe rodziny i posiadacze oszczędności zapłacą najwyższą cenę za przyzwolenie na rozhulanie się inflacji. A wcale nie musiało być aż tak źle.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Drożyzna jest demokratyczna, bo jest problemem dla całego społeczeństwa, dotykając zarówno tych, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, jak i tych mających odłożone trochę grosza. Dlatego o rosnących cenach rozmawia się wszędzie – umownie – u cioci na imieninach, w tramwaju czy na spacerze. A że inflacja wywołuje niepokój, zyskała też wymiar polityczny, jak wszystko, czego powszechnie boją się wyborcy, a co natychmiast wpływa na wyniki sondaży, a później – na wyniki wyborów.
To nie sprawka pandemii
Warto przeanalizować sekwencję zdarzeń, która doprowadziła nas pod koniec 2021 r. do prawie 7 proc. inflacji i desperackich podwyżek stóp procentowych, zanim pokusimy się o odpowiedź na pytanie dręczące miliony konsumentów: Kto za to odpowiada?
Zafałszowaniem rzeczywistości byłoby wskazywanie pandemii jako głównego winowajcy, choć oczywiście byłoby to najprostsze. Bo inflacja stawała się coraz bardziej palącym problemem, zanim epidemia dotarła do Polski. Warto w tym miejscu przypomnieć końcówkę 2019 r. Już wówczas ceny, ku zaskoczeniu analityków i ekonomistów, zaczęły z miesiąca na miesiąc niepokojąco piąć się w górę (rok zamknął się na poziomie 3,4 proc.). W styczniu 2020 r. wskaźnik inflacji konsumenckiej (CPI) wystrzelił do 4,3 proc., co było wyraźnie powyżej celu inflacyjnego NBP wynoszącego 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.). A w kolejnym miesiącu, który można określić jako „przedcovidowy”, doszedł do 4,7 proc. Zatem zwalanie na pandemię odpowiedzialności za skok cen jest błędne, bo trend zaczął się dużo wcześniej. Pandemia dopiero dołożyła swoją cegiełkę, choć początkowo miała na inflację zbawienny wpływ. Lockdown wiosną 2020 r. spowodował nie tylko przyhamowanie wzrostu cen, lecz także jego odwrót (2,9 proc. w maju). Była to jak najbardziej naturalna reakcja, skoro konsumenci zostali decyzją polityczną zamknięci w domach i nie mogli wydawać pieniędzy (pozostały nam zakupy online).
Dlatego zastanawiając się nad praprzyczyną obecnej inflacji (jeszcze sprzed pandemii), można dojść do wniosku, że była to dynamicznie rosnąca konsumpcja podsycana gigantycznymi transferami socjalnymi, którym sprzyjał środek cyklu wyborczego (np. rozszerzenie programu 500+ na pierwsze dziecko w połowie 2019 r.). Polacy są narodem konsumentów i jeśli mają pieniądze extra, w pierwszej kolejności myślą, jak je wydać, a dopiero w drugiej – jak odłożyć. Oczywiście w rosnących cenach mieliśmy także udział innych czynników, od administracyjnych (np. wywóz śmieci) po daniny na rzecz państwa (akcyza).
Niepotrzebne cięcia stóp
Kredyt w Polsce, gdy inflacja jeszcze przed pandemią przebiła swój cel, był i tak na najniższym historycznie poziomie – główna stopa procentowa wynosiła od marca 2015 r. jedynie 1,5 proc. Konsumenci i przedsiębiorcy mieli możliwość pożyczania rekordowo tanio i korzystali z tego od lat. Nie było słychać narzekań na spłaty pożyczek, więc poziom stóp należało uznać za adekwatny do kondycji gospodarki i wypłacalności kredytobiorców. A skoro inflacja na przełomie 2019–2020 skoczyła, należało szybko podnieść stopy, by zdusić ją w zarodku.
Tak się nie stało, a pandemia sprawiła, że stopy procentowe nie tylko w Polsce, ale i wielu innych krajach, zostały uznane za instrument walki z przewidywaną recesją gospodarczą. Tnąc je prawie do zera, jak na wyścigi uczyniła to Rada Polityki Pieniężnej, sprawiono, że cena kredytu spadła do poziomu nieznanego od początku transformacji. W szczytnym założeniu miał to być wkład w walkę z gospodarczymi skutkami pandemii: kredytobiorcom (na zmienny procent) spadały raty kredytów, a chcący się zadłużyć mogli to zrobić najtaniej w historii. Aby uzasadnić tak radykalną decyzję jak obniżka głównej stopy do 0,1 proc., publicznie zdezawuowano groźbę inflacji, a jakby tego było mało, postraszono nas deflacją, czyli jej odwrotnością. Tymczasem głoszenie, że inflacja nie jest problemem, miało wówczas taką samą wartość jak kilka miesięcy później propagandowe „nie ma wirusa”. Bo ani inflacja, ani wirus nie zniknęły.
Z perspektywy czasu tak ostre cięcie wydaje się panicznym i niepotrzebnym ruchem. Tym bardziej, że ani konsumenci, ani przedsiębiorcy nie rzucili się na tanie kredyty, które rzekomo miały ratować gospodarkę przed recesją, a znacznie chętniej korzystali z wielomiliardowych rządowych tarcz pomocowych, które dawały w dużej mierze środki bezzwrotne. Obowiązuje bowiem zasada stara jak świat: „Jak dają, trzeba brać”.
Nie można powiedzieć tego oczywiście o kredytach. Dlatego właśnie zbędną obniżkę stóp procentowych na początku pandemii należy uznać za drugi element przygotowujący grunt pod problem inflacyjny, z którym się zmagamy. Zaryzykuję pogląd, że gdyby w pandemii stopy pozostały na niezmienionym poziomie (1,5 proc.), to wcale nie popadlibyśmy w znacząco głębszą recesję, niż mieliśmy w 2020 r. (PKB spadł o 2,5 proc.). Dziś oczywiście łatwo taki pogląd formułować, ale od sterników polityki pieniężnej można wymagać, aby nie działali emocjonalnie, tnąc stopy ponad miarę, lecz zastanowili się, jakie może przynieść to skutki także w długoterminowym horyzoncie.
„Przejściowa” inflacja
Przez kolejne lockdowny przechodziliśmy przy prawie zerowych stopach procentowych. Ale był to tylko jeden ze sterydów, na jakich jechała gospodarka. Firmy korzystały z rządowych tarcz, a hojne transfery socjalne płynęły tak wartkim nurtem jak wcześniej, a nawet dodawano kolejne. Pomimo że pierwszy – przynajmniej teoretycznie – zrównoważony budżet (na 2020 r.) poszedł w zapomnienie z powodu pandemii, sfinansowanie rosnących sztywnych wydatków socjalnych mogło zostać zrealizowane jedynie przez bezprecedensowe pójście w dług publiczny. Zadłużenie państwa zaczęło puchnąć, zarówno to pozostające pod kontrolą parlamentarną, jak i to generowane za pośrednictwem BGK czy PFR. Konsumenci i przedsiębiorcy mieli z czego wydawać.
W tej sytuacji dziecinnie proste wydawało się utrzymanie retoryki, że stopy procentowe pozostaną na niezmienionym poziomie do 2022 r. I choć strach przed deflacją rozpłynął się, inflacja – po kolejnym dołku, tym razem 2,4 proc. – wcale nie odpuszczała. Gdy zaczęła ponownie przyspieszać, wszystko miało wyjaśnić magiczne słowo „przejściowa”. Należało je rozumieć w następujący sposób: Skoro miała charakter przejściowy, to i bez interwencji w polityce pieniężnej z czasem sama miała przestać być problemem, czyli znowu znaleźć się koło celu NBP. Składając wielokrotnie deklaracje, że stopy pozostaną na niezmienionym poziomie do 2022 r., szef banku centralnego stał się ich zakładnikiem. Tyle że im bardziej rosła inflacja, tym trudniejsze i mniej wiarygodne było tłumaczenie, że jest „przejściowa”. Porzucenie tej retoryki i podwyżka stóp byłyby niezwykle trudne ze względów wizerunkowych dla NBP i RPP, bo wskazujące na przyznanie się przynajmniej do grzechu zaniechania. Niemniej w końcu trzeba było połknąć tę żabę.
Zabójczy rajd cen
Długotrwałe utrzymywanie stóp procentowych na prawie zerowym poziomie przy dynamicznie rosnącej inflacji musiało wywołać negatywne skutki w wielu obszarach dotykających zarówno całych sektorów gospodarki, jak i budżetów gospodarstw domowych. Stworzona została ogromna dysproporcja pomiędzy oprocentowaniem lokat bankowych a inflacją, czego rezultatem była utrata wartości pieniędzy zgromadzonych w bankach. Bezpieczne formy lokowania oszczędności (lokaty, obligacje) nie dawały im żadnej ochrony, a ku rozpaczy oszczędzających przynosiły coraz większe straty w miarę zwiększania się inflacji.
Spowodowało to dość racjonalny przepływ kapitału na te rynki, które dawały szansę nawet na realny zarobek, a nie tylko ochronę wartości. W ten sposób doszło do wywindowania cen nieruchomości do rekordowych poziomów. I w tym wypadku fatalne skutki miksu taniego pieniądza z wysoką inflacją starano się przykrywać propagandową argumentacją, że przecież płace (oczywiście statystycznie) rosną szybko, nawet szybciej niż inflacja, więc chętni (oczywiście teoretycznie) mogą sobie pozwolić na więcej na rynku nieruchomości.
Hasło „płace rosną szybciej od inflacji” stało się politycznym wytrychem mającym uspokoić coraz bardziej zaniepokojone społeczeństwo. Tyle że w końcu hasło zbankrutowało, bo przecież płace nigdzie nie rosną ani po równo, ani powszechnie. Niebezpieczne rozgrzanie rynku nieruchomości to tylko wierzchołek góry kłopotów społecznych, do jakich doprowadziła nierozsądna polityka monetarna.
Inflacja pustoszy coraz bardziej budżety najuboższych gospodarstw domowych, bo relatywnie najwięcej wydają one na żywność, a ta także poszła mocno w górę. W tym miejscu do przyczyn wzrostu cen dokładają się także globalne rynki. Szaleństwo spekulacji z powodu zalewu dodrukowanych pieniędzy i rekordowo niskich stóp procentowych ogarnęło nie tylko rynki akcji, ale również surowców, w tym zbóż, które wpływają na koszyk zakupowy. Gdy dołożymy do tego skokowy wzrost cen energii jako efekt zarówno spekulacji surowcowej, jak i wzrostu zapotrzebowania przez odbudowujące się gospodarki, to mamy gotowy skokowy wzrost kosztów utrzymania. Podkreślmy ponownie – najbardziej bolesny dla najuboższych.
Ta wojna potrwa…
Sytuacja stała się tak niebezpieczna, że sternicy polityki pieniężnej w końcu zdecydowali się „zaskoczyć” wszystkich i po dwóch podwyżkach stóp procentowych główna wzrosła do 1,25 proc. Tyle że, po pierwsze, podwyżki są mocno spóźnione, a po drugie, nie przyniosą szybko efektu. Ale dobre i to.
Niestety, inflacja zdążyła urosnąć w siłę, okrzepła i – jak się wydaje – jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa, pomimo że wspięła się już do 6,8 proc. Zatem ze skutkami wysokiego wzrostu cen przyjdzie nam się zmagać nie przez miesiące, kwartały, lecz przez lata. Żadnym pocieszeniem nie jest fakt, że wysoki wzrost cen nie jest polską specjalnością, bo stał się problemem także potężniejszych gospodarek (USA czy Niemcy). Zamiast należeć w tej kategorii do niechlubnych liderów w Europie, mogliśmy spokojnie być wśród średniaków, co byłoby dla wszystkich o wiele mniej bolesne.
Niestety, najwyższą od dwóch dekad inflację wyhodowaliśmy sobie w dużej mierze na własne życzenie, przez długi okres zaniechania w podejmowaniu odważnych decyzji w polityce pieniężnej oraz maksymalne pompowanie konsumpcji programami socjalnymi, służące bieżącym celom politycznym, także kosztem powiększania długu publicznego, który obciąży przyszłe pokolenia. Zwalanie odpowiedzialności na pandemię, kryzys energetyczny czy globalną drożyznę żywnościową już mało kogo przekonuje. Tak samo, że inflacja jest rzekomo społecznie akceptowalną ceną za ratowanie gospodarki i miejsc pracy, bo i bez prawie zerowych stóp przedsiębiorcy i konsumenci by sobie poradzili. Rachunek za to płacimy słony, a kredyt – koniec końców – jest jednak droższy.
Najwyższą od dwóch dekad inflację mamy w dużej mierze na własne życzenie, przez długi okres zaniechania w podejmowaniu odważnych decyzji w polityce pieniężnej oraz maksymalne pompowanie konsumpcji programami socjalnymi, służące bieżącym celom politycznym, także kosztem powiększania długu publicznego