Wynagrodzenia rosną w Polsce w tempie bliskim historycznych rekordów. GUS podaje, że w sierpniu przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wzrosło o 9,5 proc. r/r i wyniosło 5843 zł. Obóz władzy może się chwalić: Polska się rozwija, a Polacy bogacą, i to mimo pandemii! A także bagatelizować rosnącą inflację.

Wyniosła wprawdzie w sierpniu 5,5 proc., ale skoro średnie wynagrodzenie wzrosło o niemal 10 proc., to w czym problem? Jak przekonuje premier Morawiecki, oznacza to po prostu, że możemy kupić dwa razy więcej. A będzie jeszcze lepiej, bo rząd od przyszłego roku podniesie pensję minimalną. Gdyby słuchać tylko mediów związanych z władzą, można by dojść do wniosku, że za wzrostem naszych wynagrodzeń stoją rząd oraz bank centralny, który dzielnie utrzymuje stopy procentowe na niskim poziomie.
Z tym wszystkim jest jeden problem: w długim terminie jedynym zdrowym motorem wzrostu płac jest nie rządowy dekret czy luźna polityka pieniężna, lecz produktywność pracy. A ona – chociaż przez ostatnie dekady bardzo szybko w Polsce rosła – od wybuchu pandemii niestety zaczęła spadać. Jeśli nie dogoni wzrostu płac, będziemy mieli poważny problem.

Casus Lewandowski

Co w najogólniejszym ujęciu determinuje wysokość naszych zarobków? W swoim klasycznym podręczniku „Ekonomia dla każdego” Thomas Sowell odpowiada: podaż i popyt. Tam, gdzie ludzi zdolnych do wykonywania danego zawodu jest więcej niż ofert pracy, pensje będą prawdopodobnie niższe. Ale nawet w takiej sytuacji pracownik pracownikowi nierówny. Większą pensję firma zaoferuje temu, który wytworzy dla niej większą wartość, a więc pracownikowi o większej produktywności. Nie oznacza to jednak – tłumaczy Sowell – że do każdej firmy, w której moglibyśmy zostać zatrudnieni, wniesiemy ten sam poziom produktywności. Owszem, jednostkowo zależy ona od indywidualnie nabytych cech, które można mierzyć (doświadczenie, wykształcenie, inteligencja itd.), ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim od nich. Produktywność pracy zależy także od ilości i jakości innych czynników produkcji – stwierdził ekonomista.
Weźmy przykład Roberta Lewandowskiego. Mimo że prezentuje on wszystkie najlepsze cechy najlepszych piłkarzy świata, jego wyniki sportowe różnią się w zależności od tego, dla kogo gra. Do 25 sierpnia 2021 r. zagrał w 125 meczach polskiej kadry narodowej, strzelając 72 gole. 0,57 bramki na mecz. We wszystkich meczach rozegranych dla Bayernu Monachium (224) strzelił aż 210 bramek, osiągając średnią 0,9 na mecz. Niektórzy stwierdzą, że gorsze wyniki w kadrze to rezultat braku zaangażowania w aktywność z finansowego punktu widzenia mniej opłacalną. Ta niesprawiedliwa ocena wynika jednak z ekonomicznej ignorancji. Sportowa produktywność Lewandowskiego nie zależy od wysokości jego płacy. Jest odwrotnie – to jego płaca (a w tym roku zarobi według Forbesa 35 mln dol.) zależy od produktywności. Ta z kolei zależy od tego, co Sowell nazwał innymi czynnikami produkcji. Są nimi m.in. współpracownicy, czyli inni gracze z drużyny. W przypadku Lewandowskiego jest to szczególnie wyraźne. „Porównuje się, ile Robert strzelał w kadrze goli wcześniej, a ile u mnie. Ale spójrzmy, kto mu przez lata asystował przy bramkach. Najwięcej takich asyst mieli Kamil Grosicki, Arek Milik, Kuba Błaszczykowski i Łukasz Piszczek. Dwóch z nich nie ma w kadrze, dwóch miało swoje problemy” – zwracał uwagę były trener reprezentacji Jerzy Brzęczek w 2020 r. Sam trener jako zarządzający kadrą też jest istotnym „czynnikiem produkcji”. Zwłaszcza w reprezentacjach narodowych potrzeba takiego, który wniesie najnowsze know-how i umie kompensować brak możliwości regularnych treningów. Pisał o tym ekonomista Stefan Szymański w „Futbonomii”.
Sportowa produktywność Lewandowskiego nie zależy od wysokości jego płacy. To jego płaca zależy od produktywności. A ta z kolei od tzw. innych czynników produkcji, czyli składu drużyny
Nie inaczej jest na niepiłkarskim rynku pracy, tyle że tam kontraktów płacowych nie negocjuje się w błysku fleszy. Sowell przytacza badania z „The Economist”, w których porównano działające w Wielkiej Brytanii na początku XXI w. firmy przemysłowe. Te, których właścicielami byli Brytyjczycy, miały dużo gorsze wyniki niż te należące do Amerykanów, gdyż ci dysponowali lepszymi technikami zarządzania. Ale nie tylko. Mieli także świadomość, że produktywność ich pracowników zależy od kapitału, którym dysponuje dana instytucja: nowoczesnego sprzętu w fabryce (w przypadku drużyn piłkarskich np. odpowiedniej liczby dobrze utrzymanych boisk treningowych). Produktywność zależy jednak również od czynników zewnętrznych wobec firmy.
Z punktu widzenia ekonomicznego, gdyby miał grać w polskiej lidze, Robert Lewandowski byłby (w pewnym sensie) słabszym zawodnikiem, ponieważ przeniósłby się do kraju o wciąż słabszych niż w Niemczech infrastrukturze, edukacji i służbie zdrowia. I to nawet gdyby strzelał tyle samo goli co w Bayernie. Dlaczego? Gdyż rynek niżej by je wyceniał. Jeszcze gorsze wyniki osiągałby na Ukrainie, gdzie jakość czynników produkcji jest zdecydowanie niższa.
To, gdzie pracujesz, ma znaczenie dla twojej produktywności. Dlatego też pracownicy z Ukrainy osiągają w Polsce podobną produktywność co Polacy. Ci, którzy pozostali w ojczyźnie – niższą. I to nawet jeśli w ujęciu godzinowym wytwarzają tyle samo produktów, ile wytwarzaliby nad Wisłą!

Kluby konwergencji

Żeby móc komuś zapłacić, najpierw trzeba zarobić. Z pustego nawet Salomon (ani Merkel, Biden, Jinping i Morawiecki) nie naleje.
Dane empiryczne potwierdzają tę teoretyczną zależność. W krajach, w których produktywność rośnie, w tym samym tempie rosną płace. Należą do nich np. Stany Zjednoczone. W krajach, w których produktywność stoi w miejscu, podobnie jest z płacami, jak m.in. na Węgrzech i we Włoszech. Te ostatnie zresztą należą też do grupy państw, w których produktywność w pewnych okresach istotnie spadała i – zgadnijcie co! – płace spadały razem z nią. Jak zauważa zajmujący się makroekonomią twitterowicz Robert Sosnowiecki, „przeciętny Włoch nie widział już podwyżki od 31 lat”. Swoją drogą, ciekawe, na ile ma to związek ze skorumpowanym systemem politycznym, skrajną fiskalizacją i wysokim zadłużeniem tego kraju? Obstawiam, że spory.
A jak jest z produktywnością polskiej gospodarki? Ten sam Sosnowiecki na bazie danych ze strony amerykańskiej Rezerwy Federalnej wyliczył, że od I do III kw. 2020 r. wzrost wydajności pracy wyniósł u nas w przybliżeniu 80,9 proc., gdy płace realne (a więc uwzględniające inflację) o 80,1 proc. To niemal idealna zbieżność.
W ostatnich latach trend zwyżkowy płac w Polsce wybijał się szczególnie wyraźnie na tle średniej unijnej. U nas rosły w tempie 3, 4, a nawet 5 proc. rocznie, gdy średnio w UE o 1–2 proc. Z tego punktu widzenia – wbrew twierdzeniom populistów – płace wcale nie rosły u nas dotąd zbyt wolno. Co więcej, szybciej niż w innych państwach nadganiających za najbogatszymi – i to także w ujęciu globalnym.
Z opublikowanego przez Bank Światowy kompendium „Globalna produktywność. Trendy, motory wzrostu, polityki” wynika, że Polska należy do grupy krajów rozwijających się, które po 1989 r. najszybciej zamykały lukę produktywności dzielącą je od zaawansowanych gospodarek (inna rzecz, że od ponad 15 lat średni wzrost produktywności w tych ostatnich mocno spowolnił). Polskę zakwalifikowano do pierwszego klubu konwergencji, czyli państw, które dołączyły do najwyższej ligi światowej, jeśli chodzi o produktywność. Wśród jej nowych członków raport wymienia m.in. Tajlandię i Chile. „Polska i Tajlandia są przykładami udanego przejścia do wyższych trajektorii produktywności poprzez przyciąganie bezpośrednich inwestycji zagranicznych i zaangażowanie w globalne łańcuchy dostaw. Chile obrało inną drogę, utrzymując koncentrację w sektorze rolniczym rolnych i w produkcji podstawowej, jednocześnie dążąc do poprawy jakości w ramach istniejących sektorów i nadal przyciągając znaczne napływy BIZ-ów” – czytamy w dokumencie Banku Światowego.
Mimo tych niewątpliwych sukcesów do średniej produktywności najbogatszych państw sporo nam jeszcze brakuje. Polski pracownik osiąga rocznie produktywność wycenianą na ok. 45 tys. dol., gdy średnia dla OECD to 56 tys. dol. (różnica wynosi 21 proc., dane pochodzą z 2019 r.).
Warto przy tym zauważyć, że znajdujemy się w czołówce krajów, w których pracuje się najwięcej. Oficjalne szacunki mówią, że przeciętny Polak pracuje 1995 godzin rocznie, a wyprzedzają go tylko Grek, Kostarykańczyk i Kolumbijczyk. Z kolei Norweg, Duńczyk i Niemiec pracują najkrócej (niecałe 1,4 tys. godzin rocznie). Potwierdza to dużą lukę w wydajności, chociaż relacja między liczbą godzin pracy a produktywnością nie jest jednoznaczna. Na przykład Amerykanie pracują średnio o wiele dłużej niż Niemcy (1741 godzin), osiągając także wyższą niż nasi zachodni sąsiedzi produktywność.

Niezdrowe wzrosty

Skoro zdrowy wzrost wynagrodzeń jest napędzany wzrostem produktywności, to dlaczego wynagrodzenia rosną w Polsce teraz, gdy produktywność spada? Jednym z powodów jest antykryzysowa interwencja państwa, która pozwoliła utrzymać zatrudnienie w gospodarce w trakcie lockdownów oraz – być może – dała firmom czas na przesunięcie działalności w sektory niezagrożone bezpośrednim oddziaływaniem pandemii. W każdym razie z całą pewnością zrobili to (bo musieli) pracownicy. Wyemigrowali z branż usługowych (gastronomii, hotelarstwa), administrowania i działalności wspierającej albo kultury, dokształcili się i znaleźli zatrudnienie gdzie indziej. Z danych Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że w II kw. 2020 r. w wymienionych branżach pracę straciło odpowiednio 12,10 i 8 proc. zatrudnionych, którzy przenieśli się do m.in. handlu, budownictwa i przetwórstwa (w III kw. 2020 r. zatrudnienie wzrosło tam odpowiednio o 6, 5 i 4 proc.). Mogli tam liczyć na wyższe zarobki, gdyż panuje w nich deficyt rąk do pracy.
Ów deficyt to kolejny bardzo silny motor wzrostu płac w Polsce. Mamy w gospodarce ponad 300 tys. wakatów. Po jej odmrożeniu braki objęły także wspomniane branże usługowe, które również musiały zaoferować wyższe pensje.
Ostatnie wzrosty płac nie miały zatem wiele wspólnego z podnoszeniem produktywności pracowników i przez to właśnie można je określić jako niezdrowe. Do tego wszystkiego dochodzi przyśpieszająca inflacja. Wracamy tu do argumentu, że skoro płace rosną szybciej od niej, to wszystko jest w porządku. Nie jest. W literaturze ekonomicznej inflacja do poziomu 5 proc. jest określana jako pełzająca i nie ma większego wpływu na nasze decyzje produkcyjne i konsumenckie. Gdy przekroczy ten próg, określa się ją już jako umiarkowaną. Z badań wynika zaś, że taka inflacja zaczyna nas skłaniać do zaostrzenia żądań płacowych. Po pierwsze, odmawiamy przyjęcia niesatysfakcjonujących ofert pracy. Po drugie, negocjujemy stawki z aktualnymi pracodawcami. W polskiej gospodarce oba te zjawiska właśnie się dzieją. Świadectwem pierwszego jest przedłużający się proces poszukiwania pracowników, drugiego – strajki (np. kilkuset pracowników fabryki izolacji z kamiennej wełny mineralnej Paroc w Trzemesznie).
Z braku rąk do pracy pracodawcy będą ustępować. Wysoka inflacja, wzmacniając presję płacową, prowadzi do… jeszcze szybszego wzrostu cen. W najgorszym możliwym scenariuszu grozi to niekontrolowaną spiralą, hiperinflacją i kryzysem. Niektórzy – jak prezes NBP – uspokajają, że wzrosty cen to wynik podwyżek na rynkach regulowanych (jak energia), ale spirale inflacyjne nie mają „obiektywnych” przyczyn, tylko psychologiczne. Ludzie wiedzą swoje.
Presję płacową bez związku z produktywnością zwiększają także podwyżki ustawowej pensji minimalnej. W 2021 r. ma ona wynieść 3010 zł (teraz 2800 zł). To wzrost o 7,5 proc. Nawet zakładając, że w przyszłym roku produktywność wróci do dynamiki sprzed kryzysu, wzrost płacy minimalnej będzie od niej wyższy, czyli ekonomicznie zupełnie nieuzasadniony, a przez to szkodliwy. Nawiasem mówiąc, jak pokazują opublikowane we wrześniu 2021 r. badania Jeffreya Clemensa i Michaela R. Straina dla National Bureau for Economic Research, o ile „efekty relatywnie niewielkich wzrostów pensji minimalnej są nieodróżnialne od zera”, o tyle już „relatywnie wysokie wzrosty redukują zatrudnienie w grupie nisko wykwalifikowanych pracowników o nieco ponad 2,5 proc.”. Jeśli zaś komuś wydaje się, że argumenty ekonomiczne powinny ustąpić tym natury socjalnej (oto rząd musi zapewnić obywatelom godną płacę), to niech się przyjrzy państwom, które postulaty podnoszenia płacy wyłącznie z pomocą ustawy oraz dodruku pieniądza (zwykle idzie to w parze) realizowały w praktyce. Bieda tam aż piszczy. Nie zrozumcie mnie źle! Nie uważam, że Polacy nie zasługują na podwyżki, albo że, dajmy na to, pracownikom firmy Paroc się one nie należą. Zwracam tylko uwagę, że z makroekonomicznego punktu widzenia jest zdecydowanie lepiej, gdy wynagrodzenia rosną z właściwych przyczyn.

Podatki mają znaczenie

Jak podnieść produktywność w polskiej gospodarce? Warunkiem koniecznym jej wzrostu są właściwe bodźce motywujące zarówno pracowników, jak i pracodawców.
Pracownicy muszą być przekonani, że większy wysiłek włożony w zdobywanie kwalifikacji i wykonywanie danej pracy zaowocuje wyższym wynagrodzeniem. Pracodawcy z kolei muszą mieć przekonanie, że inwestycje są opłacalne. Nikt nie zainwestuje milionów w budowę fabryki, jeśli potencjalny roczny zwrot będzie liczony w co najwyżej tysiącach. Inwestor zdążyłby umrzeć, zanim sama inwestycja by się zwróciła, nie mówiąc już nawet o osiągnięciu czystego zysku. To wszystko prowadzi nas do bodźców fiskalnych. Wpływają one i na pracowników, i na pracodawców, zwiększając bądź zmniejszając ich apetyt na podejmowanie produktywnych (ale przez to także ryzykownych!) działań.
Zacznijmy od słynnego klina podatkowego, a więc wynikającej z opodatkowania różnicy pomiędzy całkowitym kosztem zatrudnienia na etacie a wynagrodzeniem netto. Hong Ding, ekonomista z George Washington University wyliczył, że wzrost klina o 1 proc. może skutkować spadkiem produktywności pracy o 0,09 proc. Klin podatkowy w Polsce wynosi ponad 35 proc. To o kilka procent więcej niż w krajach anglosaskich, które osiągają o wiele większą produktywność niż my. Klin podatkowy należałoby istotnie zmniejszyć dla wszystkich – bez względu na poziom zarobków. Wąsko rozumiana produktywność pracy może wówczas co prawda spaść w krótkim okresie (zatrudnienie wzrośnie bardziej niż produkcja) – co przećwiczyła po 2021 r. np. Kolumbia, ale w długim przełoży się to na zwiększenie TFP, czyli całkowitej produktywności w gospodarce (PKB podzielony przez średnią ważoną ze wszystkich czynników produkcji), wyższą rentowność, większe inwestycje, a w końcu i wyższą produktywność.
Po takiej obniżce można by się jeszcze zastanowić nad innym rozłożeniem ciężaru klina. W krajach OECD pracodawca odprowadza średnio 76 proc. składek pracownika. W Polsce 57 proc. Jednocześnie można by radykalnie obniżyć podatek od dochodu (PIT), który już dzisiaj z punktu widzenia budżetu nie jest najistotniejszą pozycją, a jak pokazują badania, nakłada na społeczeństwo koszty wyższe niż pozostałe podatki od płac.
Jednak na produktywność najbardziej wpływają podatki od kapitału i korporacyjne. Kapitałowe „przywiązują” inwestorów do inwestycji już podjętych i zniechęcają do reinwestycji, nawet jeśli na horyzoncie pojawi się bardziej rentowne i produktywne przedsięwzięcie. Ograniczają także rynkową premię dla innowatorów. Nowa Zelandia wyeliminowała podatki kapitałowe całkowicie, w efekcie zwiększając produktywność w gospodarce.
Do inwestycji zniechęcają także podatki od firm, co wykazał ekonomista i były wicepremier Bułgarii Simeon Djankov z kolegami w pracy dla National Bureau of Economic Research z 2008 r. Przeanalizował dane z 85 krajów, dostrzegając „duży i istotny” negatywny wpływ takich podatków na inwestycje i przedsiębiorczość. W Polsce podatki od firm (CIT) są utrzymywane wciąż poniżej średniej OECD, ale to nie oznacza, że nie możemy obniżyć ich jeszcze bardziej. Żeby przyciągnąć do Polski kapitał inwestycyjny, musimy robić więcej niż kraje rozwinięte. Dlaczego? Ze względu na całkowitą produktywność czynników produkcji. Na TFP wpływają nie tylko praca, kapitał czy know-how, lecz także instytucje i infrastruktura – od dróg i lotnisk po sądy i szpitale. Chodzi także o silną, niewidzialną sieć powiązań gospodarczych, która ułatwia prowadzenie biznesu. A to wszystko wciąż u nas kuleje.
Jak jednak pogodzić obniżki podatków z inwestycjami we wciąż zaniedbane sfery? Wybaczcie, że się powtarzam, ale gdy państwo chce robić wszystko, nie wychodzi mu nic. Byłoby lepiej, gdyby skoncentrowało wysiłki na swoich podstawowych zadaniach, ograniczając zbędne i nadmierne wydatki gdzie indziej. Wówczas płace będą rosły, inflacja będzie trzymana w ryzach, a pensja minimalna przestanie być zmartwieniem ok. 1,5 mln Polaków. ©℗