O sobie mówią "galernicy". Bo jak raz wejdziesz w interes z galerią handlową, nie wyjdziesz z niego do końca życia. Jedyna różnica w karach: zamiast batów dolegliwości finansowe. Nie wiadomo, co gorsze. Bo wtedy i dziś jesteś nikim.
Szacunki są proste: co roku w jednej galerii przynajmniej trzy firmy idą z torbami. To oznacza upadek 1338 przedsiębiorców w skali 12 miesięcy – wylicza Daniel Dziewit, szpakowaty 43-latek o intensywnie niebieskich, przeszywających spojrzeniem oczach. Problem wśród kupców zaczął być tak palący, że powołali Ogólnopolskie Stowarzyszenie Ochrony Najemców (OSON). Na razie to kilkadziesiąt osób, które próbują pomagać sobie w swoich kłopotach i dążą do zmiany prawa, bo dziś – jak mówią – faworyzuje ono duże podmioty (w Polsce działa już 446 galerii handlowych) kosztem tych najmniejszych.
Na czele OSON stanął Dziewit. Energiczny, ruchliwy, wszędzie go pełno. Miał zostać księdzem, skończył teologię, ale wybrał inną drogę. Pracował jako au pair w alpejskiej wiosce, pływał jako steward na jachcie milionera, kręcił reportaże dla telewizji, zbierał nominacje do Grand Press za reportaże radiowe. Ale postanowił się ustatkować. Skończył podyplomowe studia biznesowe, założył firmę marketingowo-szkoleniową, prowadził działalność wydawniczą. Czego się złapał, dobrze szło. Więc kiedy znajomy zaproponował, aby wziął powierzchnię w nowo powstającym centrum handlowym w Bielsku-Białej, bo to będzie złoty interes – zapalił się do tego.
Zaczął sprawdzać warunki, umawiać się na rozmowy z menedżerami sprzedającymi powierzchnie handlowe, spędzał noce na robieniu kalkulacji. Podjął decyzję: wchodzi. Razem ze wspólnikiem otworzyli salony fryzjerskie w dwóch galeriach: w Bielsku-Białej i w Tarnowie. Zainwestowali kupę pieniędzy i czekali na zyski. Były straty. Wspólnik się wycofał. Dziewit został z 200 tys. długu. Ale postanowił walczyć, w swoim imieniu i innych. Bo niezależnie od tego, czy ktoś otworzył zakład kosmetyczny, sklep odzieżowy, cukiernię czy knajpę, powody niepowodzenia są podobne. – Ktoś może powiedzieć, że każdy biznes to ryzyko i będzie miał rację – mówi Dziewit. Ale decyzję o tym, czy wejść w coś, czy nie, podejmuje się na podstawie jakichś przesłanek. Decyzja nie może być prawidłowa, jeśli człowiek został wprowadzony w błąd.
Klienci nie króliki, nie mnożą się
Kiedy w 1993 r. powstała pierwsza galeria handlowa w Polsce – warszawska Panorama – była duża feta, o inwestycji mówiły wszystkie media i to nie w informacyjnych ogonach. Następne lata były odmierzane kolejnymi otwarciami. Siedem lat później, wraz z butelkami szampana strzelającymi z okazji otwarcia stołecznej Galerii Mokotów, mogliśmy się pochwalić już 111 obiektami tego typu. W 2003 r., kiedy celebrowano w Poznaniu oddanie do użytku Starego Browaru, licznik pokazywał 179 centrów handlowych na wypasie. Po trzech latach – wraz z otwarciem Galerii Krakowskiej – 235. W zeszłym roku, gdy fetowano w stolicy Górnego Śląska start Galerii Katowickiej, na mapie Polski mieliśmy 433 świątynie konsumpcjonizmu. W tym roku przybyło ich zaledwie 13, ale to nie koniec – inwestorzy mają imperialne plany.
Celem są coraz mniejsze miasta. Jeśli w tych dużych w 2016 r. mają zostać oddane do użytku 83 tys. metrów kwadratowych takich obiektów, to w tych małych 107 tys. – podaje liczby Agata Czarnecka z firmy CBRE zajmującej się nieruchomościami komercyjnymi. – Deweloperzy nie boją się, że stracą? – pytam. Okazuje się, że nie. Głównie z tego powodu, że firma mająca w planach budowę nie zacznie jej, jeśli nie sprzeda 75 proc. powierzchni. A to oznacza, że w rezultacie za wszystko zapłacą nie ci, którzy przyjdą (albo i nie), żeby zrobić zakupy czy wypić kawę, ale najemcy, a raczej drobni biznesmeni – bo to oni są faktycznymi klientami wielkich firm sprzedających powierzchnię w galeriach handlowych. I tych trochę mniejszych, które potem nimi zarządzają. Jak delikwent podpisał umowę, to już się z niej nie wywinie.
Marcin Kanik, 32-latek, także z Bielska-Białej, dorastał w rodzinie, gdzie nawet za czasów komuny prowadziło się interesy. – Tata miał kilka biznesów, sklepy z ciuchami w Wiśle, warzywniak, piekarnię, zakładał firmę mleczarską. Dwa razy bankrutował, podnosił się, postawił dom – opowiada. W 2005 r. Marcin zaczął próbować sił w samodzielnym biznesie. W Żywcu, w małym centrum, otworzył pizzerię do spółki z kolegą. Ciężka praca, ale duży sukces. Więc kiedy trzy lata później gruchnęła wiadomość, że w jego rodzinnej miejscowości stawiają nową galerię handlową, był zainteresowany. Wcześniej była jedna, miała mnóstwo klientów, prasa pisała o niesamowitych obrotach.
Rozmowy z właścicielem obiektu i jego menedżerami zawsze toczą się w miłej atmosferze. Jedni mają interes w tym, by sprzedać, drudzy – by kupić. W powietrzu fruwają obietnice, na stole lądują materiały reklamowe. Zmysły jednych i drugich nastawione są na zyski. Sprzedający lokale mają w oczach słupki pokazujące, ile za metr kwadratowy jest w stanie zapłacić najemca. W Polsce – średnio rzecz biorąc – obowiązuje stawka od 35 do 50 euro za metr kwadratowy, innych kosztów nie licząc (średnia światowa: 25 euro). A drugi jest zainteresowany przede wszystkim tym, ilu potencjalnych klientów wejdzie do galerii. Bo jak już wejdą, to można będzie ich zaczepić, przyciągnąć uwagę i sprzedać to, co ma się do zaoferowania. Dlatego w materiałach reklamowych, jakie przedstawia się potencjalnym najemcom, klienci mnożą się jak króliki w czasie rui. Są ich setki tysięcy miesięcznie.
– Zrobiłem kalkulację: jeśli mój jeden salon fryzjerski będzie miał 20 klientów dziennie, a każdy zostawi 100 zł, będzie stać mnie na wynajem i jeszcze zarobię – wspomina Dziewit. Podobne rachunki robił Kanik. Dziewit wziął kredyt, Kanik miał to szczęście, że w wyposażenie jego pizzerii zainwestował ojciec – milion złotych. Wiosną 2009 r. odbyło się wielkie otwarcie, a zaraz po nim nastała wielka smuta. Bo klientów nie było. Nie dlatego, że nie zachodzili na strzyżenie i jedzenie. Po prostu – galeria świeciła pustkami, a czynsz trzeba było płacić. – Co miesiąc 40 tys. zł razem z tzw. częściami wspólnymi – wspomina Kanik. Przez pierwsze miesiące jego ojciec brał z konta, wkładał do koperty i dawał synowi, żeby nie robił długu. Ale potem tak się nieszczęśliwie potoczyły losy, że mama zachorowała i umarła, a tata poszedł wkrótce za nią. – Zostałem sam – przyznaje Kanik. Klientów jak nie było, tak nie ma. Dokładać już też nie ma z czego. Ślizgał się z opłatami, zalegał, starał się spłacać, choć różnie to bywało. Próby negocjacji z galerią spełzały na niczym.
W podobnej sytuacji jest Dziewit – klientki przychodzą do jego lokali z własnymi farbami, ale nawet tych niezamożnych jest zbyt mało, żeby zrobić jakiś obrót. Menedżerowie, którzy jeszcze niedawno kusili go stadami ludzi, nie mają pięciu minut, żeby z nim pogadać. Jest coraz gorzej – galeria zaczyna budowę drugiej części, miejsca parkingowe zostają ograniczone, więc ta wąska grupka klientów, która jeszcze niedawno odwiedzała to miejsce, buntuje się i przenosi gdzie indziej. Pisma z prośbami o obniżkę czynszu pozostają bez odpowiedzi. Kiedy ta wreszcie nadchodzi, jest odmowna. A dług rośnie. Centrum handlowe księguje straty, więc ma pomysł na ucieczkę do przodu: rozbudowa i ściągnięcie wielkich marek, które przyciągną klientów. Jednak te wielkie firmy nie płacą za lokale, mają duże upusty, czasem mogą wręcz żądać bonusów w postaci dopłaty, np. wyposażenia i kompletnego urządzenia lokalu. Ktoś musi za to zapłacić. Dlatego zarządzający galeriami muszą sprzedać te metry, które mają zostać wybudowane.
Pani Maria ma 73 lata i przez 38 z nich uważała się za wybrankę fortuny. Prowadziła niewielką lodziarnię, co pozwoliło całej rodzinie żyć może nie bardzo bogato, ale dostatnio, ponad przeciętną – socjalistyczną, ale także obecną. Chwali się, że zna każdego bajtla (dziecko), który urodził się w jej mieście. Gdy dowiedziała się, że parę kilometrów dalej powstaje galeria, umówiła się na rozmowę. – W moim pojęciu biznesu liczy się słowo, a tutaj słów padało wiele i każde jak balsam na moją duszę – wspomina. Usłyszała, że z małego można się stać wielkim. I że firma od galerii jej to gwarantuje. Więc uwierzyła. Wprawdzie skłoniono ją do tego, aby wzięła lokal nie w tej nowo budowanej galerii w jej mieście, ale 30 km dalej, jednak to miał być tylko początek świetnego interesu. W następnej galerii miała dostać lokal po maksymalnie preferencyjnych cenach, kiedy ta już powstanie. Więc podpisała, co dali.
– Obiecywali klientów, ale ci nie przyszli – opowiada. I prosi, żeby nie podawać miasta, z którego pochodzi, gdyż boi się konsekwencji. Jej lodziarnia miała być jedynym takim punktem, ale są cztery, więc nikt nie zarabia. – A mam do zapłacenia ponad 30 tys. zł miesięcznie na rzecz galerii, a gdzie towar? A gdzie 4,5 tys. zł kredytu, jaki wzięłam na wyposażenie? Trzeba by mieć ze 60 tys. obrotu, żeby to zapłacić, ale nie mam nawet połowy – opowiada. Ręce urobiła, bo nie stać jej na personel, tyra sama po 12 godzin dziennie. Sprzedała, co się da. Choćby samochód, teraz rozgląda się za kupcem na dom. 66 tys. zadłużenia wobec galerii to więcej, niż jest w stanie unieść. – Moja przyszłość jest jasna: wór i pod sznur – kwituje. Emerytury ma wszystkiego 1200 zł miesięcznie, jakby się starała, długu nie spłaci. Tak więc tylko ten sznur jej pozostał.
A miało być pięknie: menedżerowie pokazywali wyliczenia, z których wynikało, że każdego dnia w tym cudownym miejscu, z którym zwiąże się umową, przejdzie jakieś 10 tys. klientów dziennie. A w weekendy co najmniej 12 tys. Inni najemcy z całej Polski opowiadają to samo. Miały być kohorty. Zdarzyło się inaczej. Parę osób dziennie. No, może kilkanaście w porywach. Była głupia, że uwierzyła.
Wiedział, co podpisywał – niekoniecznie
Gdy rozmawiam z prawnikami obsługującymi galerie handlowe na tzw. offie (uzyskanie ich oficjalnej wypowiedzi jest niemożliwe, bo nie mają czasu, nie oddzwaniają, nie odbierają umówionych telefonów), ci utyskują. Wskazują, że przedsiębiorcy podpisujący umowy z galeriami handlowymi robią to nie pod presją lufy pistoletu przyłożonego do skroni, ale z własnej, nieprzymuszonej woli. A zasada pacta sunt servanda (umów należy dotrzymywać) – obowiązuje.
Jednak mec. Tomasz Henclewski z Poznania, według wszelkich dostępnych informacji jedyny prawnik w Polsce, który ma na koncie wygrany proces z galerią handlową, protestuje wobec takiego dictum. – Umowy mają po 30–70 stron maszynopisu – relacjonuje. A ludzie, którzy je podpisują, to nie są rekiny biznesu, nie mają za sobą dobrze wyedukowanych prawników z najlepszych kancelarii, bo ich na to nie stać. To zwykle niewielkie firmy, jednoosobowe działalności, które na paragrafach znają się mniej więcej tak, jak przeciętny Polak na mikrochirurgii. Więc ich szansa na sukces jest dokładnie taka jak perspektywy pacjenta, któremu przypadkowy przechodzień dokonuje transplantacji twarzy. Ale rzeczywistość jest taka, powiada mecenas, że ustawodawca zdaje się tego nie zauważać.
I choć w umowach galerii z najemcami roi się od haków, które wołają o pomstę do nieba, to nie są one zakazane. – Nasze prawo chroni konsumenta, zresztą słusznie, gdyż on w zderzeniu z wielkimi firmami jest na gorszej pozycji – zauważa mecenas Henclewski. UOKiK ma na swojej stronie wyszczególnionych wiele klauzul zabronionych, tzw. abuzywnych, których użycie w umowie z mocy prawa sprawia, że te są nieważne. Taka ochrona nie przysługuje jednak przedsiębiorcom, nawet jeśli ci są starszą panią, która z paragrafami nigdy nie miała do czynienia. Ustawodawca przyjmuje, iż mała czy duża firma – obie są sobie równe. Znają się na prawie i rozumieją, czym jest ryzyko biznesowe. Jeśli nie, tym gorzej dla nieświadomego. A duże firmy robią, co mogą, żeby ich w tej nieświadomości utrzymać. „Jeśli przyjdzie pan/pani z prawnikiem, to nie mamy o czym rozmawiać” – takie zastrzeżenie często pada przed rozmową biznesową. I delikwent idzie jak krowa na rzeź. Ma nadzieję, że sprawiedliwość musi zatryumfować, ale w zderzeniu ze sztabem najlepiej opłacanych prawników Temida kuli ogon pod siebie. Może tylko wyć. I analizować listę najczęściej stosowanych haków w umowach galerii z małymi przedsiębiorcami:
1. Umowa jest nienegocjowalna i trzeba ją podpisać na czas określony, najlepiej na 5–10 lat, czasem więcej. Galeria może ją wypowiedzieć – zawsze. Najemca – niemal nigdy. Wprawdzie w kodeksie dobrych praktyk Polskiej Rady Centrów Handlowych, skupiającej firmy zajmujące się wynajmem powierzchni, stoi, iż np. w razie zdarzeń, które uniemożliwiają lub utrudniają najemcom prowadzenie działalności, powinno się ich zwolnić z czynszu lub przynajmniej go obniżyć, lecz w rzeczywistości niemal nigdy tak się nie dzieje. – Kiedy galeria, w której wynajęłam lokal, zaczęła remont i rozbudowę, ludzie uciekli do innych obiektów i miałam 5 klientów dziennie – wspomina Maria. Jednak nikt nie chciał ze mną rozmawiać o tym, żeby obniżyć stawkę czynszu – opowiada.
2. Prawie w każdej umowie najmu jest punkt, w którym najemca zrzeka się wszelkich nakładów, które poniósł na wyposażenie i remont lokalu. To są różne kwoty: od jakichś 100 tys. zł w przypadku prostego sklepu, po milion złotych z okładem w razie uruchamiania lokalu gastronomicznego. Firma, która wynajmuje powierzchnię, najpierw hoduje dłużnika, czekając, aż jego zobowiązania urosną do kwoty zapisanej w umowie (np. trzykrotność miesięcznego czynszu). Potem wypowiada ją i przejmuje lokal. Nie można z niego nic wynieść, nie można także nakładów poniesionych na jego budowę i wyposażenie odjąć sobie od kwoty zadłużenia. A że nakłady są często większe niż dług? Trzeba było myśleć o tym z wyprzedzeniem.
Choć nie zawsze się da tak daleko wybiegać myślą w przyszłość. Niezłym przykładem na to jest historia Julii, studentki I roku prawa ze Szczecina. I w jej przypadku motorem sprawczym „wejścia w galerię” był tata. Przedsiębiorca budowlany. Julia dostała lokal w szczecińskiej galerii handlowej na 15. urodziny. – Ojciec chciał, żebym miała zabezpieczenie na przyszłość, swoje pieniądze na studia – opowiada. Stało się tak, że tata dostał udaru, teraz jest sparaliżowany. Matka opiekuje się nim, na nic więcej nie ma siły. Starsza siostra dziewczyny próbowała ciągnąć interes przez niemal dwa lata, ale zrezygnowała. Negocjacje z właścicielem nic nie dały – nie godził się na obniżenie czynszu. Julia weszła w dorosłe życie z długiem 112 tys. zł. Poszła na prawo, bo ma nadzieję, że będzie mogła pomagać ludziom w kłopotach. Kiedyś. Na razie dług się hoduje. Co miesiąc przyrasta o parę tysięcy.
3. Może z samym czynszem nie byłoby jeszcze aż tak źle, gdyby nie opłaty, których najemca się nie spodziewa, bo nawet wgłębiając się w umowę, nie jest w stanie ich ogarnąć. To np. opłaty za media – w cyrografach stoi, że będą naliczane według rachunków. Ale nie ma tam tego, że wystawiać je będą spółki celowe, powołane specjalnie do tego, aby sprzedawać prąd czy internet najemcom po bardzo zawyżonej cenie. Sama opłata przesyłowa (czyli marża) potrafi wynieść 1 tys. zł. A operatora nie da się zmienić.
4. Najgorsze jednak są trzy siódemki. To także obowiązkowy punkt w każdej umowie, którego nie sposób obejść. Chodzi o dobrowolne poddanie się egzekucji w trybie art. 777 kodeksu postępowania cywilnego. Skutek jest taki, że jeśli zalegasz z opłatą, to masz na karku komornika, który zajmuje całe mienie. Z automatu. – Gdyby sprawa trafiła do sądu, najemca miałby jeszcze jakąś szansę. Mógłby dowodzić, że np. został wprowadzony w błąd przez większego partnera biznesowego. A tak działa klauzula natychmiastowej wykonalności i rozpoczyna postępowanie egzekucyjne – zauważa mec. Henclewski.
Detektyw Marlowe na tropie
Kiedy rozmawiam z przedsiębiorcami, którzy wtopili na umowach z galeriami handlowymi, ciągle słyszę, że zostali wprowadzeni w błąd. Handlowcy deklarowali, że klientów będzie masa, ale tych nie było. Problemem jest nie tylko to, że owe rozmowy zwykle odbywały się bez świadków, rzecz w tym, iż nie ma wiarygodnej metody liczenia potencjalnych klientów. Handlowcy sprzedający powierzchnię mówią, co im ślina język przyniesie. – A potem okazuje się, że parę tysięcy oczekiwanych klientów oznacza zasięg ludności, jaka żyje w okolicy danego obiektu – podnosi Daniel Dziewit. Często administratorzy galerii mydlą też oczy swoich małych partnerów biznesowych szacunkami, które nie mają niczego wspólnego z rzeczywistością. Bo jeśli obiekt został zbudowany w miejscu, gdzie krzyżują się szlaki podróżnych korzystających z kolei oraz z linii autobusowych, wcale to nie znaczy, że ci ludzie nagle rzucą się, by robić zakupy w galeryjnych butikach. Przejdą, przemkną, pójdą dalej. Choć, oczywiście, potencjał jest. Ale często nawet potencjału nie ma, a wyliczenia są wzięte... znikąd.
Kiedy Daniel Dziewit zrozumiał, że jest na najlepszej drodze do bankructwa, postanowił zdobyć dowody, iż nie była to tylko jego wina. Czuł się zrobiony w konia. Wynajął agencję detektywistyczną Marlowe z Żywca, aby zweryfikowała jego podejrzenia: że liczba potencjalnych klientów, którą kuszą szaraczków naganiacze galeryjni, to ściema. Więc on i jemu podobni zostali wprowadzeni w błąd. Detektyw Krzysztof Szumlas opowiada, że kiedy dostał ten kontrakt, był sceptyczny. Miał wrażenie, że zleceniodawca stara się uzyskać wytłumaczenie na swoją niekompetencję: podpisał umowę biznesową, a interes nie wypalił. Ale w miarę wywiązywania się ze swojego zadania, które polegało na wcieleniu się w osoby potencjalnych najemców oraz, w drugiej części, na zweryfikowaniu obietnic składanych przez menedżerów galeryjnych z rzeczywistością, jego obiekcje topniały. On i jego ludzie nagrywali rozmowy biznesowe, podczas których padały konkretne liczby i obietnice. A potem weryfikowali je, licząc „żywych ludzi” przewijających się przez badane centra handlowe i porównując z deklaracjami. Fakty są takie, że w godzinach szczytu, kiedy miało być na obiekcie 2–3 tys. klientów, przechadzało się po nim góra 200 osób.
W kolejnym zadaniu miał zweryfikować deklaracje menedżerów o tym, jakie to wspaniałe centrum stanie na danym terenie z rzeczywistością. Chodzi o takich najemców, jak pani Maria, którzy podpisują umowy w lokalizacji, która im nie całkiem odpowiada, wierząc, że za chwilę przeniosą się do punktu docelowego. – Chodziło o obiekty w Tychach i Zakopanem, na które już zbierano zapisy – opowiada detektyw. – Okazało się, iż w urzędach miejskich nie złożono nawet planów dotyczących ich budowy – kwituje swoje odkrycia. Ale iluś tam drobnych przedsiębiorców złożyło deklaracje, które mogą zaważyć o ich życiu.
Rozbudowa, remont, bankructwo
Każdy, kto decyduje się zainwestować w biznes, podejmuje ryzyko, któremu powinien sprostać. Jeśli nie daje rady, tonie. Jednak w przypadku galerników jest to tym trudniejsze, że nic od nich nie zależy. Na nic nie mają wpływu. Bo np. weźmy pod rozwagę takie okoliczności, jak remont czy rozbudowa galerii handlowej. Wydawałoby się – świetna sprawa. Tymczasem dla najemców niekoniecznie. Bo kiedy robotnicy anektują miejsca parkingowe, jeśli biały pył pokrywa posadzki i towary, klient idzie dalej, a przeważnie już nie wraca. – My zostajemy, bo nie mamy wyjścia – mówi jeden z najemców. I znów prosty schemat: delikwent prosi właściciela galerii, żeby ten zszedł z czynszu. Ten milczy, za to wciąż śle faktury, a kiedy się już odzywa, zwykle za pośrednictwem komornika. – Chciałam zrezygnować z lokalu, rozwiązać umowę, ale okazało się to niemożliwe – wspomina Julia ze Szczecina. Jej ojciec zainwestował w wyposażenie sklepu ponad 100 tys. zł. Kanik ma w lokalu i wyposażeniu ponad milion złotych. Pani Maria jakieś 200 tys. Nie ma szans, żeby te kwoty odliczyć od długu.
Albo taka historia: dach przecieka, lokal się topi, na dwa dni jesteś wyjęty z interesu. Musisz wziąć ludzi, żeby naprawili sprzęt. Nie zarabiasz. Kodeks dobrych praktyk PRCH przewiduje, że w takim przypadku należy obniżyć nieszczęśnikowi stawkę za czynsz, ale i z tym kodeksem jest jak ze wszystkimi zasadami spisanymi na papierze – cierpliwy, wszystko zniesie. Chciałam na ten temat porozmawiać z Anną Szmeją-Kroplewską, dyrektorem generalnym PRCH, ale nie znalazła czasu.
– To wszystko jest tak zorganizowane, że najemca ma mieć przekonanie, iż plajta to jego wielka wina – opowiada Daniel Dziewit. Bo jeśli już uda się skłonić jakiegoś menedżera do rozmowy o zagrożeniach i perspektywach galeryjnego biznesu, można się jednego dowiedzieć: nie dajesz rady, masz zły pomysł na interes, kiepskie oświetlenie lokalu albo w ogóle wystrój mógłbyś zmienić. – I ludzie wierzą, ja zresztą także to łyknąłem, koszty tej zabawy przekroczyły 30 tys. zł – wspomina szef OSON. A Kanik dodaje, że zachęcony przez galeryjnych specjalistów od wszystkiego poszedł na wymianę mebli i przebranżowił lokal z restauracji na jedzenie na wagę. Skutki opłakane – zadłużenie tylko wzrosło.
To nie jest tak, że moi bohaterowie są nieudacznikami. Że nie starali się. Nie negocjowali z właścicielami powierzchni użytkowych (przepraszam za ten slang). Było tak, że kiedy coś złego, co miało wpływ na kondycję ich firm, się działo, zawsze znalazł się ktoś, kto wytłumaczył, dlaczego powinni się wstrzymać z radykalnymi decyzjami pt. „rezygnuję”.
Daniel Dziewit założył bloga, na którym stara się uczulać potencjalnych najemców na to, co może im się przydarzyć. Zabawny (dla czytającego) jest kalendarz handlowca mający tłumaczyć, dlaczego w tym miesiącu mu się nie udało wyjść choćby na zero. W styczniu nie ma się co łudzić: ludzie wykosztowali się na święta, muszą popłacić rachunki za ogrzewanie, początek roku, będzie lepiej. Luty – paskudna pogoda, dzieci wyjechały na ferie, dorośli z nimi, to krótki miesiąc. Marzec – jeszcze się nie ruszyło, to normalne w handlu, że trzy pierwsze miesiące roku zawsze są ciężkie. Kwiecień – idzie wiosna. Maj – niestety, weekendy, komunie, ludzie wydają pieniądze na przyjęcia. Czerwiec – zakończenie roku szkolnego, pierwsze wyjazdy, jest zbyt ciepło, ludzie grillują. Lipiec – wakacje, wczasy, urlopy, wyjazdy, pusto. Sierpień – za gorąco, jeszcze nie wrócili. Wrzesień – początek roku szkolnego, tornistry, książki. Październik – pieniądze zostały wydane we wrześniu. Listopad – leje, zimno, ludziom się nie chce wychodzić z domów. Grudzień – nareszcie macie żniwa, więc nie płaczcie.
Mali przedsiębiorcy to łykają jak głodne kaczki. Sądy przyklepują umowy – wszystko jest lege artis. Większość „łyżwiarzy” (czyli tych, którzy się przejechali) nie szuka nawet ratunku na drodze procesowej, bo w umowach jest punkt, który mówi, iż strony umowy rezygnują z rozpoznawania sprawy przez sąd powszechny –państwowy – i musi go rozpatrzyć sąd arbitrażowy np. przy Krajowej Izbie Gospodarczej w Warszawie. To daleko. Ale jest jeszcze jeden haczyk – zdarza się, że strony dodatkowo w umowie wpisują, że postępowanie przez sądem arbitrażowym ma się odbywać w języku angielskim, co generuje dalsze kłopoty i koszty. Więc płacą i płaczą. I brną coraz dalej.
Jedyna wygrana sprawa w sporze galeria handlowa – drobny przedsiębiorca rozegrała się w Poznaniu. Scenariusz znany: przedsiębiorca (w tym przypadku kobieta, branża odzieżowa) nie daje rady płacić wygórowanych czynszów i opłat za punkt handlowy, negocjacje z galerią zostają zerwane. – Wziąłem tę sprawę, nie dawała mi spokoju – wspomina mec. Tomasz Henclewski. Znalazł sposób: wykazał przed sądem, że to nie galeria handlowa, która dręczy jego klientkę jest stroną w sprawie, tylko bank udzielający kredytu na jej budowę, na który została zrobiona bezwarunkowa cesja wszelkich wierzytelności. Wygrali w drugiej instancji, teraz do poznańskiej kancelarii Henclewskiego zwracają się o pomoc kolejni najemcy.
Negocjacje się rwą, Marcin idzie w zaparte
Przechadzam się z Dziewitem alejkami jednej z bardziej odwiedzanych galerii handlowych w Warszawie. Tam, gdzie ja widzę błyszczące kafelki, reklamy luksusowych produktów, chętny do pomocy personel, on spostrzega pułapki. – Tutaj i tutaj, i jeszcze tu widać reklamy firm na pustostanach, które za chwilę mają otworzyć swoje punkty – pokazuje. Wchodzimy do butiku obok takiego miejsca. – Nie mam pojęcia, kto handlował tutaj wczoraj, to strasznie szybko się zmienia – sumituje się młoda kobieta obsługująca klientów za ścianą. I dodaje, że nawet nie stara się zapamiętać bankrutów, bo nie byłaby w stanie uśmiechać się do klientów, którzy jej przybytek jeszcze odwiedzają.
Tyle że taka strategia na niewiele się przyda. Pani Maria czeka tak naprawdę tylko na śmierć, bo już niemal wszystko sprzedała, a nie ma siły, żeby więcej pracować. Marcin Kanik wymeldował się z domu i czeka, co będzie dalej. Julia marzy o tym, aby stał się cud, bo zdaje sobie sprawę, iż z dyplomem magistra czy bez sama nie da rady. A są jeszcze inni, jak np. rodzina z Wadowic, która na interesie z galerią straciła firmę odzieżową i zastanawia się, czy lepiej gromadnie palnąć sobie w łeb, czy wyjechać do jakiegoś obcego kraju i tam próbować ułożyć życie na nowo. Daniel Dziewit stara się spłacać długi, ale ma świadomość, że jeśli nie wygra w Lotto, nie ma na to szans. Śmieje się, że jest podręcznikowym przykładem polskiego przedsiębiorcy-bankruta: ma jeszcze garnitur ze starych czasów, niezłe buty, zegarek komornik także przeoczył, ale już telefon komórkowy jest z poprzedniej epoki: stary, zdezelowany i na kartę, bo żaden operator nie podpisze z nim umowy. Ale nie rezygnuje, choć zdaje sobie sprawę, że te jego potyczki to jak zderzenie TIR-a z maluchem, jeden z nich nie ma szans.
Stowarzyszenie, które założył, ma szczytne cele: skłonić ustawodawcę do tego, aby uregulował nieco rynek. I żeby pozwolenia na budowę galerii handlowych były wydawane z większą rozwagą. Uwzględniały choćby takie sprawy, jak liczba mieszkańców na danym terenie, zawartość ich portfeli, stopę bezrobocia czy wreszcie liczbę małych przedsiębiorstw, które mogą na tym ucierpieć. Ale pewnie tak się nie stanie. Lekarstwem na zło będzie zapewne sam rynek. Tak się już dzieje w innych krajach: galerie handlowe bankrutują. Dawne świątynie konsumpcji znikają. W miejsce dawnych sklepów sprowadzają się do nich szkoły, kluby sportowe, domy kultury. Śmierć galerii oznacza nowe życie.
Najgorsze jednak są trzy siódemki. To obowiązkowy punkt w każdej umowie: chodzi o dobrowolne poddanie się egzekucji w trybie art. 777 kodeksu postępowania cywilnego. Skutek jest taki, że jeśli zalegasz z opłatą, to masz na karku komornika, który zajmuje całe mienie. Z automatu.