Optymiści liczą, że planowane przez UE cło przyczyni się do globalizacji klimatycznych regulacji i standardów. Ale są też obawy przed instrumentalizacją nowych opłat w interesie bogatszej części świata.

W tle przygotowań do pierwszej od dwóch lat konferencji klimatycznej, która ma się odbyć w listopadzie w Glasgow, jest coraz wyraźniejszy antagonizm między krajami rozwijającymi się a rozwiniętymi. Źródłem napiętej atmosfery są m.in. komplikacje w dostępie do szczytu związane z pandemią, które najdotkliwiej uderzają w przedstawicieli globalnego Południa. Z drugiej zaś – niewypełnione obietnice najzamożniejszych państw sprzed 12 lat dotyczące przeznaczania od 2020 r. minimum 100 mld dol. rocznie na pomoc klimatyczną ze środków publicznych i prywatnych. Według OECD w praktyce zebrano dotąd ok. 80 mld dol., a organizacje pozarządowe takie jak Oxfam sugerują, że biorąc pod uwagę fakt, iż znaczna część tych środków to pożyczki, wartość rzeczywistej pomocy może być nawet kilkukrotnie niższa.
Konkretów w tej sprawie zabrakło podczas ostatnich szczytów G7 i G20. Zaś gospodarz szczytu klimatycznego, Wielka Brytania, obcięła niedawno budżet na pomoc międzynarodową. Wiadomo tylko, że kraje rozwinięte dają sobie teraz na realizację dotychczasowej obietnicy czas do 2025 r. W efekcie w krajach rozwijających się pojawiły się wręcz głosy, by od spełnienia dawnych deklaracji uzależnić udział w COP26. W zeszłym tygodniu wspólne warunki „sukcesu szczytu” uzgodniło prawie 100 państw. Domagają się one m.in. przedstawienia przez donatorów konkretnego planu na osiągnięcie progu 100 mld dol. i wyznaczenie nowych, bardziej ambitnych celów. Chcą m.in., by do 2025 r. pomoc o wartości 100 mld dol. pochodziła z samych tylko środków publicznych (wg danych OECD w roku 2018 uzbierano ok. 62 mld takich pieniędzy). Do końca 2024 r. powinno też – według tej grupy państw – dojść do uzgodnienia kolejnego celu w zakresie finansowania klimatycznego, opartego na wyliczeniach naukowców co do kosztów związanych z dekarbonizacją i ze skutkami zmiany klimatu. Obecnie, według szacunków Programu Środowiskowego ONZ, sama tylko adaptacja do ocieplenia (nie licząc wydatków związanych z cięciem emisji) wymaga od Globalnego Południa wydatków na poziomie 70 mld dol. rocznie, a do końca dekady koszty te mogą wzrosnąć nawet kilkukrotnie.
Tymczasem Carbon Border Adjustment Mechanism (CBAM), czyli cło klimatyczne, którego wstępne założenia zaprezentowała w zeszłym tygodniu KE, może dodatkowo zaognić ten spór. Efektem tego trendu może być wprawdzie przyjęcie przez partnerów handlowych UE – oraz kolejnych krajów, które wprowadzą cła klimatyczne – własnych mechanizmów obciążających emisje. Lada dzień swój ETS mają uruchomić Chiny. Dyskusja o podobnych rozwiązaniach toczy się także w Turcji czy Indonezji, a kilka dni temu przyspieszenie wdrożenia opłat za emisje zapowiedział w reakcji na plany Brukseli Tajwan. W ten sposób uzyskają one szanse na choćby częściowe uniknięcie opłaty. Jako że mechanizm ma być wprowadzony najwcześniej w drugiej połowie dekady, dysponują też czasem na jego wdrożenie. Biorąc jednak pod uwagę, że punktem odniesienia w ustalaniu poziomu cła będzie cena CO2 w ramach rozwiniętego już unijnego ETS-u, należy liczyć się z tym, że przynajmniej z początku europejski przemysł uzyska konkurencyjną przewagę. Dla przykładu, debatowany w Indonezji projekt zakłada opodatkowanie tony CO2 na poziomie nieco ponad 5 dol., gdy średnie ceny na unijnym rynku sięgają blisko 50 euro. Na fakt, że CBAM, zwiększając opłacalność produkcji w krajach, gdzie przemysł jest najmniej emisyjny, premiuje najwyżej rozwinięte gospodarki, wskazywała także analiza skutków regulacji przeprowadzona przez agendę ONZ ds. handlu i rozwoju. Tymczasem wprowadzenie podobnych rozwiązań dyskutowane jest w kolejnych krajach rozwiniętych, m.in. USA, Kanadzie, Japonii i Wielkiej Brytanii.
Największe obawy w związku z CBAM żywią wielkie gospodarki wschodzące, takie jak Chiny, Brazylia, Rosja czy RPA. Krytyczny jest też Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który przekonuje, że lepszym narzędziem zapobiegającym wyciekowi emisyjnej produkcji do krajów o słabszych regulacjach klimatycznych byłoby międzynarodowe porozumienie o minimalnym obciążeniu CO2. Ale wprowadzenie podobnych do UE rozwiązań może boleśnie dotknąć także kraje najbiedniejsze – jak Trynidad i Tobago, który eksportuje do Europy nawozy, czy kraje afrykańskie, które produkują stal czy aluminium. Na razie w propozycjach Brukseli nie ma mowy o zwolnieniu ich z opłat ani o skierowaniu części przychodów uzyskanych w ramach mechanizmu na wsparcie klimatyczne poza UE, za czym opowiada się m.in. Parlament Europejski. Nie jest wykluczone, że taki mechanizm pojawi się w toku prac legislacyjnych nad propozycją Komisji. W krótszej perspektywie, kluczowej z punktu widzenia negocjacji przed COP26, klimatyczne cło może jednak podnieść poziom napięcia i podważyć zaufanie między stronami – oceniają eksperci z Instytutu Europejskiej Polityki Środowiskowej (IEEP).