Rząd liczy, że lada chwila Komisja Europejska zaakceptuje nasz Krajowy Plan Odbudowy. Sprawy mogą się skomplikować wskutek rosnących napięć na linii Warszawa–Bruksela.

Już 12 krajów zakończyło procedurę zatwierdzania swoich Krajowych Planów Odbudowy (KPO). Polska, choć złożyła plan 3 maja, wciąż czeka na akcept. Nasi rozmówcy z rządu przekonują, że praktycznie wszystkie formalne i merytoryczne sprawy wokół KPO zostały uzgodnione. – Jeśli nie w tym tygodniu, to w kolejnym decyzja jest już bardzo możliwa – mówi jeden z nich. Celem jest, by polski KPO – opiewający na ok. 24 mld euro unijnych grantów – mógł być zaakceptowany podczas rady ECOFIN (ministrowie finansów) jeszcze w lipcu, zanim wszyscy w Brukseli rozjadą się na wakacje.
Inny nasz rozmówca z rządu podchodzi do sprawy ostrożniej. – Wielokrotnie wyjeżdżaliśmy z Brukseli przekonani, że jest wspaniale, po czym okazywało się, że jest inaczej, bo sprawa wracała do antypolskiej biurokracji, dla której Polska jest idealnym tematem zastępczym – przekonuje. Uważa, że KE celowo opóźnia cały proces, by wywrzeć presję na Polskę w sprawach niekoniecznie związanych z samym planem odbudowy. – Dyskusje o KPO stają się ideologiczne. KE, znajdująca się pod silną presją europarlamentu, grilluje nas przy każdym temacie, teraz próbują wplątać w to wszystko wyrok TK czy sprawy dotyczące praw osób LGBT. Trochę utrudnia to relacje, ale czy my mamy się zgadzać na wszystko, co KE proponuje? Ewidentnie jest jakaś nerwowość w Komisji, chyba spowodowana wyborami w Niemczech – ocenia rozmówca DGP.
Chodzi o dwa orzeczenia polskiego trybunału, które mogą wpłynąć na poziom napięcia na linii Warszawa–Bruksela. Pierwsze (ma zostać ogłoszone dziś) dotyczy prymatu prawa krajowego nad prawem unijnym. Drugie (piszemy o nim obok) dotyczy stosowania przez Polskę środków tymczasowych, jakie nakłada na nas TSUE. Również na wtorkowej kolacji premiera Mateusza Morawieckiego z przewodniczącą KE Ursulą von der Leyen – oprócz polityki klimatycznej i KPO – pojawił się temat zagrożonej, zdaniem KE, praworządności w Polsce.
Osobną kwestią jest możliwe uruchomienie kolejnej procedury naruszeniowej wobec Polski, a także Węgier, z powodu oskarżeń o dyskryminację osób LGBT. W przypadku Węgier podstawą ma być ustawa, w której zapisano, że szkolne zajęcia podejmujące kwestie seksualności nie mogą propagować „zmiany płci” ani homoseksualizmu, zaś w przypadku Polski chodzi o uchwały samorządów o tzw. strefach wolnych od LGBT, a konkretnie o brak współpracy z Komisją ze strony polskich władz przy wyjaśnianiu tej kwestii. Geneza sprawy to kampania europejska w 2019 r., w której PiS podnosił kwestię domniemanego zagrożenia ideologią LGBT i „seksualizacją” dzieci. Część samorządów, w których rządzi prawica, zaczęła przyjmować uchwały (niemające skutków prawnych) o ochronie rodziny lub „przeciwko ideologii LGBT”. Wywołało to reakcję Parlamentu Europejskiego, który potępił uchwały, a także groźby ze strony Komisji, że pieniądze dla samorządów będą blokowane. Rząd uważa, że ewentualne działania Komisji w tej sprawie będą bezpodstawne. – Czy jest jakaś uchwała samorządu terytorialnego, która w sposób prawny negatywnie oddziałuje i dyskryminuje osoby? Absolutnie nie – twierdzi rzecznik rządu Piotr Müller.
Jeśli Komisja zdecyduje się na rozpoczęcie postępowania naruszeniowego, określanego jako „postępowanie przeciwko zobowiązaniom kraju członkowskiego”, to jego efekty możemy zobaczyć nawet po dwóch latach. Jest ono kilkuetapowe. Najpierw KE przesyła państwu członkowskiemu wezwanie do usunięcia uchybienia i informacje na ten temat. Państwo ma na ogół dwa miesiące na udzielenie szczegółowej odpowiedzi. Jeśli ta nie zadowoli Komisji, może ona wydać tzw. uzasadnioną opinię. Jest to formalne wezwanie do zapewnienia zgodności z prawem UE. Zazwyczaj Komisja wyznacza termin, w którym państwo ma je wykonać. Jeśli odpowiedź jest odmowna, wówczas Bruksela może skierować wniosek w tej sprawie do TSUE.