Festiwal straszenia zbyt wysoką inflacją trwa w Polsce w najlepsze. Tymczasem większość zachodnich ekonomistów zastanawia się raczej, jak uniknąć pułapki inflacji… zbyt niskiej. Bardzo ciekawy tekst na ten temat opublikował właśnie Sebastian Schmidt z Europejskiego Banku Centralnego.

Z pułapką niskiej inflacji mamy do czynienia wtedy, gdy ceny rosną wolniej, niż przewiduje cel inflacyjny banku centralnego. I dzieje się to na dodatek przez dłuższy czas. Z technicznego punktu widzenia możemy więc nie mieć nawet do czynienia z deflacją, czyli z faktycznym spadkiem cen. Bo inflacja może być na plusie, a jednak szkodzić gospodarce i być sygnałem poważnych problemów gospodarczych.
Wielu ekonomistów twierdzi, że z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia od ładnych paru lat w gospodarkach zachodnioeuropejskich, zwłaszcza w strefie euro. Choć oczywiście podręcznikowym przypadkiem pułapki zbyt niskiej inflacji jest Japonia – państwo boksujące się z tym problemem już od ćwierćwiecza. Pułapka niskiej inflacji wpływa także na otoczenie, czyli kraje, które wybijają się inflacją wyższą niż ich otoczenie. To obecny przypadek Polski. Nasza inflacja – obiektywnie rzecz biorąc – nie jest wysoka ani w żaden sposób alarmująca. A jednak w porównaniu z krajami zachodnimi może za wysoką uchodzić. Tego argumentu lubią używać rozmaici lobbyści oraz politycy próbujący przestraszyć opinię publiczną widmem rzekomej drożyzny. Nie mogliby tego robić, gdyby Zachód nie tkwił we wspomnianej pułapce. No ale tkwi.
Już we wcześniejszej pracy (napisanej do spółki z japońskim ekonomistą Taisuke Nakatą) Schmidt dowodził, że pułapka niskiej inflacji nosi wszelkie znamiona samospełniającej się przepowiedni. Zwykło się w ten sposób określać sytuacje, w których zachodzące zjawisko wcale nie ma obiektywnych przyczyn, lecz przeciwnie – wydarza się właśnie dlatego, że jego uczestnicy się go spodziewają. I to ich zachowanie wywołuje oczekiwane wydarzenia. W tym wypadku – piszą Schmidt i Nakata – inflacja jest niska, co wywołuje gospodarczą stagnację. Jest tak właśnie dlatego, że uczestnicy rynkowej gry nie wierzą w perspektywę gospodarczego ożywienia, a bank centralny nie ma już większego pola manewru, bo stopy procentowe znajdują się w okolicach zera. To sytuacja, w której gospodarka dławi się na jałowym biegu i za nic w świecie nie chce ruszyć do przodu. Mało tego, nikt już nawet nie wierzy, że mogłaby ruszyć.
Jak wyjść z tej sytuacji? Schmidt i Nakata tworzą model bazujący na dość konserwatywnym podejściu neokeynesowskim (czyli tym wywodzącym się od Paula Krugmana i innych). Otrzymujemy sytuację, w której władza fiskalna (rząd) musi przyjść z pomocą władzy monetarnej (bank centralny), bo ta ostatnia sama sobie ze zbyt niską inflacją nie poradzi. Potrzebny jest więc fiskalny zastrzyk. Taki rządowy fundusz stymulacyjny nie może być mikry – musi być na tyle duży, by przeważyć oczekiwania rynku, że „nic się nie da zrobić”. W tym sensie, im dłużej gospodarka siedzi w pułapce niskiej inflacji, tym mocniej trzeba ją pchnąć, by ruszyła z miejsca.
O takich rzeczach dyskutuje się dziś w krajach rozwiniętych. A my jesteśmy częścią tego świata! Nie dajmy się od tych dyskusji odciąć tylko dlatego, że komuś w Polsce zależy na tym, by ludzie bali się inflacji, uważając ją za największą plagę, która się może przytrafić mieszkańcom kapitalistycznego kraju. ©℗
Nasza inflacja – obiektywnie rzecz biorąc – nie jest wysoka ani w żaden sposób alarmująca. A jednak w porównaniu z krajami zachodnimi może za wysoką uchodzić