Zaczęło się prawie jak u Hitchcocka. Najpierw był, jak to się ładnie mówi w branży filmowej, teaser, w tym wypadku zwiastun w mediach społecznościowych. Ministerstwo Obrony Narodowej zaciekawiło obserwatorów, sygnalizując, że coś ma się wydarzyć. Potem przyszło filmowe trzęsienie ziemi, czyli obwieszczenie, że kupujemy w Turcji bezzałogowe statki powietrzne zdolne do przenoszenia pocisków. Wśród bacznych obserwatorów polskich zakupów zbrojeniowych ta informacja wywołała, delikatnie rzecz ujmując, duże zdumienie. Widzowie po prostu oniemieli. Raz, że zakup został przeprowadzony w ramach pilnej potrzeby operacyjnej. Trochę tak, jakbyśmy byli na wojnie albo zaraz mieli na niej być. Dwa, że nie uwzględniono polskiego przemysłu obronnego, a już wcześniej państwo polskie na mniejsze bezzałogowce wyłożyło setki milionów złotych i naturalne byłoby kontynuowanie tej współpracy, o czym na łamach DGP pisaliśmy. W każdym razie minister obrony ‒ reżyser Mariusz Błaszczak zaskoczył wszystkich, pochwalił się sukcesem i teraz nie wypada nic innego, jak tylko cieszyć się, że w najbliższych latach nasze zdolności w tym obszarze się zwiększą.

Idąc tym tropem, warto jednak zastanowić się, jakie kontrakty zostaną podpisane w najbliższych tygodniach i miesiącach, jakie filmy i bajki będzie nam dane oglądać. Bo to, że wieloletnie plany Wojska Polskiego zeszły na dalszy plan i ważniejsze są doraźne sukcesy polityczne ministra, to już, cytując klasyka, oczywista oczywistość.
Wydaje się, że wkrótce podpisana zostanie umowa na okręt Miecznik, czyli naszą „polską” fregatę. Potrzebny jest cudzysłów, ponieważ mówienie o tym, że zbuduje ją polski przemysł stoczniowy, powoduje u znawców tematu stawanie włosów dęba jak we wspominanych horrorach. Fakty są takie, że większość pracy zostanie wykonana przez zagranicznych kontrahentów, a w Polsce okręt będzie co najwyżej składany. I wypada nam mieć nadzieję, że przy tej okazji nauczymy się wystarczająco dużo, by w przyszłości móc tworzyć takie jednostki z większym udziałem polskich przedsiębiorstw. Kontrakt miał być podpisany do połowy roku, ale ‒ jak słychać w ministerstwie ‒ praca wre i wydarzy się to wkrótce. Jeśli faktycznie za pięć‒siedem lat Marynarka Wojenna dostanie nowe okręty klasy fregata, będzie to wydarzenie na miarę przewrotu kopernikańskiego, na miarę przejścia od filmu niemego do udźwiękowionego. Ale droga do tego jest pełna raf, mielizn i niebezpiecznych wirów, których ominięcie nawet dla zręcznego sternika może być trudne. A w naszym filmie marynistycznym tacy nie występują.
Serial, który powinien się doczekać kontynuacji w najbliższych tygodniach, to „obrona powietrzna”. Prace nad programem Narew, czyli obroną polskiego nieba w krótkim zasięgu, toczą się intensywnie i być może już podczas wrześniowego Międzynarodowego Salonu Przemysłu Obronnego w Kielcach zostanie podpisana jedna z umów. Kolejny odcinek, czyli wybór zagranicznego dostawcy pocisków, może być wyemitowany jeszcze przed końcem roku. I to dla widzów, czyli dla nas, obywateli, jest wiadomość bardzo dobra, ponieważ większość wojskowych, niezależnie od tego, jaki kolor munduru nosi ‒ czy reprezentuje wojska lądowe, siły powietrzne, czy marynarkę ‒ zgadza się, że kluczowymi programami zbrojeniowymi, które mają wpływ na naszą zdolność do obrony kraju, są właśnie te dotyczące obrony przed pociskami i samolotami przeciwnika. Jako widz mam nadzieję, że przygotowujący kolejne odcinki zadbają o to, by był to program pełny, a nie kadłubkowy, jak np. zakup jednego zamiast trzech dywizjonów artylerii dalekiego zasięgu, który miał miejsce na początku 2019 r. Gdybyśmy jeszcze dokupili później kilka kolejnych zestawów systemu Patriot, byłby to dla odmiany serial z happy endem.
Były już horror, marynistyka, potencjalny serial z happy endem, i choć sektor filmowy mocno ucierpiał w czasie COVID-19, to czymże byłoby nadwiślańskie Hollywood bez filmów science fiction. Wydaje się, że na takim etapie jest obecnie zakup śmigłowców uderzeniowych, czyli program Kruk. Ponoć ostatnio jacyś scenarzyści od śmigieł z Polski mieli rozmawiać ze swoimi amerykańskimi odpowiednikami, ale trudno wyczuć, ile w tym dymu maskującego i opowieści o podboju kosmosu, który się nie zdarzy. Warto jednak być czujnym, w końcu niektóre z fantastycznych wynalazków opisywanych w latach 60. są dziś prozą życia codziennego.
Warto też spojrzeć na zbrojeniowe filmy animowane, zwane przez niektórych bajkami. Z tym zastrzeżeniem, że bajki zbrojeniowe ku zdumieniu widzów bardzo często stają się filmami realistycznymi. Taką też może stać się epopeja z zakupem amerykańskich czołgów Abrams przez Polskę. Plotki krążą w świecie zbrojeniowym od lat, pojawiały się też przesłuchy o zakupie takich używanych czołgów, wszystko jest w mgle tajemnicy charakterystycznej dla thrillerów. Ale jak najbardziej możliwa jest sytuacja, gdy główny reżyser reprezentowany przez ministra obrony wyjdzie na czerwonym dywanie i wypowie swoją kwestię: ja kupiłem dobry amerykański sprzęt, dzięki mnie Polska jest bezpieczna. Niejedną nietypową imprezę na festiwalach filmowych już widziano, tak więc i to wystąpienie wkrótce zostałoby zapomniane. A to, że widzowie będą płacić dosyć duże pieniądze za efekty specjalne, to, że mamy już inne czołgi, których wyremontować nie potrafimy i polski przemysł na tym nie zyska, będzie już zmartwieniem kolejnych reżyserów, tzn. ministrów obrony. I powtórzę: przede wszystkim nas, widzów, którzy te filmy oczywiście finansujemy. A pewna spontaniczność zakupowa, którą charakteryzuje się obecna ekipa rządząca, brak solidnego i spójnego planu powodują, że przyszłość będzie droga – koszt utrzymania uzbrojenia przez kolejne 30–40 lat zwyczajowo wynosi dwa razy więcej niż sam jego zakup. Tego się nie przeskoczy, wbrew pozorom bezpieczeństwo ma konkretną cenę. Tym bardziej warto uważnie wybierać filmy zbrojeniowe, które się ogląda, i dobierać je tak, by dawały to, czego faktycznie potrzebujemy. ©℗
Od wieloletnich planów dla wojska ważniejsze są doraźne polityczne korzyści