Gdy mówimy w Polsce „reformy”, to nie musimy dopowiadać, że chodzi o te prorynkowe. A najlepiej, by były przeprowadzone według zasady „czterech Z”: zabrać, złamać, zniszczyć, zreformować. Czy naprawdę nie można inaczej?
Mija 25 lat od początku polskiej ekonomicznej transformacji. A licząc razem z prorynkowymi reformami ostatnich rządów PRL – nawet ponad ćwierć wieku. W tym czasie wykształcił się u nas specyficzny sposób myślenia o tym, czym powinna być polityka. Zwłaszcza ta ekonomiczna. W tej narracji podstawowym zadaniem władzy jest wcielenie się w rolę mitycznego Heraklesa, który musiał oczyścić z brudu stajnię Augiasza. Jego pokłady były przeogromne, jednak ostro wziął się do roboty i dzięki iście tytanicznemu wysiłkowi dopiął swego.
Równie heroicznych czynów domagamy się w III RP od polityków. Nic dziwnego, że nikt nie potrafi takim oczekiwaniom sprostać. By nie stracić nadziei na lepsze jutro, celebrujemy wspomnienia po wielkich reformatorach. Tych, którzy, choć nie udało im się zrealizować wszystkich obietnic, przynajmniej próbowali naszą gospodarczą stajnię Augiasza oczyścić.
W historii ostatniego ćwierćwiecza takich reformatorów mamy w zasadzie dwóch. Pierwszym jest Leszek Balcerowicz, realizator najbrutalniejszej fazy transformacji z lat 1989–1991, potem nie do końca spełniony wicepremier. Drugim jest Jerzy Hausner, gospodarczy superminister w rządzie Leszka Millera. Pozornie wymyślone i zainicjowane przez nich reformy rozwinięte zostały pod różnymi sztandarami. Balcerowicz jest ekonomicznym libertarianinem, z roku na rok radykalizującym się w swoich poglądach. Hausner uważa się za człowieka o przekonaniach zdecydowanie centrolewicowych. Pomijając jednak etykietki, to w gruncie rzeczy zarówno plan Balcerowicza, jak i plan Hausnera były częścią jednej i tej samej retoryki „czterech Z”. Zostały uznane za ambitne i słuszne, bo polegały na zabieraniu elementów polskiego państwa dobrobytu, rozbijaniu zastanych układów, łamaniu oporów roszczeniowych grup społecznych.
Od tamtej pory co rusz w polskim życiu publicznym pojawiają się reformatorzy próbujący do ich dorobku nawiązać. Był nim zarówno idący po władzę Donald Tusk obiecujący likwidację rozlicznych przywilejów wszystkich, od nauczycieli po górników. Byli deregulatorzy systemu sprawiedliwości w osobach Zbigniewa Ziobry czy Jarosława Gowina. Był przez pewien czas Janusz Palikot. A kolejni jeszcze bez wątpienia nadejdą.

Zakon Żelaznej Damy

Dzieje się tak dlatego, że arcyreformatorzy Balcerowicz i Hausner do dziś cieszą się dużym szacunkiem społecznym. Dużo większym niż reszta klasy politycznej. I należą do najbardziej zapalczywych krytyków ustępowania przez rządzących przed wszelkiej maści „nieodpowiedzialnymi ekonomicznymi populistami” i grupami partykularnego interesu. Nieważne, czy chodzi o porzucenie przez rząd Tuska obiecywanej likwidacji KRUS, zmiany (na mniej korzystne) mechanizmów wynagradzania pracowników budżetówki czy brak gotowości do rozprawienia się z emeryturami górniczymi. Wtóruje im pokaźna grupa ekonomicznych komentatorów gotowych bić na alarm za każdym razem, gdy rząd (tak jak kilka dni temu przy okazji projektowania kolejnego budżetu) zamierza obywatelom coś „dać”. Takie plany zawsze uznawane są za rozdawanie wyborczej kiełbasy, bo przecież odpowiedzialny polityk powinien być od zabierania. A każdy, kto „daje”, jest cynikiem myślącym tylko w kategoriach dotrwania do następnych wyborów.
Takie spojrzenie na politykę ekonomiczną jest wyjątkowo szkodliwe, bo jest ono naiwne i anachroniczne. Można powiedzieć, że ci, którzy oczekują od rządu, iż jego zadaniem będzie dawanie odporu ekonomicznym populistom, zatrzymali się na bardzo wczesnym etapie polskiej transformacji. Owszem, gdy w latach 80. „reformatorzy” z PZPR zdecydowali się na skok w kapitalizm, to podejmowane przez nich oraz ich następców z Solidarności reformy musiały być z definicji prorynkowe. W końcu wychodziliśmy z cierpiącego na nadmierną centralizację realnego socjalizmu. Nie bez znaczenia było również to, co działo się wówczas na Zachodzie, do którego pretendowaliśmy. USA i Wielka Brytania wychodziły właśnie z trapiącej ich od lat 70. stagflacji (zabójczego połączenia wysokiej inflacji i bezrobocia) oraz przezwyciężały skutki kryzysu naftowego. A robiły to przy pomocy rewolucji podażowej, czyli daleko posuniętej liberalizacji gospodarki. Naturalnymi politycznymi idolami stali się tacy wolnorynkowcy jak Margaret Thatcher i Ronald Reagan. I gdy się rozmawia dziś z ważnymi figurami pierwszej fazy polskiej transformacji, często przywołują oni Żelazną Damę, która jawi się im jako uosobienie polityka twardego, lecz zarazem odpowiedzialnego i odpornego na zgubny ekonomiczny populizm.
Stawianie sobie takich wzorców jest jednak przejawem wielkiej naiwności. Bo jeśli przeanalizować przypadek Wielkiej Brytanii dokładniej, to widać, że obraz Żelaznej Damy jest mocno wyidealizowany. Thatcher tłumaczyła zamknięcie nierentownych kopalni rachunkiem ekonomicznym, mówiła o niepopularnych, lecz niezbędnych reformach. Ale potem krytycy dowiedli jej, że taniej byłoby stopniowo zmniejszać subsydia do przemysłu węglowego i stopniowo wygaszać wydobycie, niż uderzać w branżę szokowo. Bo koszty pomocy socjalnej dla bezrobotnych okazały się przeogromne. Thatcheryści twierdzili, że zwolnieni górnicy znaleźli pracę w bardziej perspektywicznych gałęziach gospodarki, jednak dane dotyczące długotrwałego bezrobocia w regionach górniczych tego nie potwierdzają. Ci ludzie i te regiony nie podnieśli się do dziś.
A związki zawodowe? Owszem, Thatcher złamała ich potęgę. Według niektórych obserwatorów zbyt wielką. Ale nie zrobiła tego, tak jak obiecywała w 1979 r., przez „przywrócenie rządów prawa”. Pomogły jej recesja lat 1980–1981 i ogromne bezrobocie, które zawsze powoduje osłabienie związków. Bez kryzysu Żelazna Dama nie byłaby więc taka żelazna. A jej polityczne credo, że „przedsiębiorczość musi się opłacać”? Potrzebowała do tego luźniejszej polityki kredytowej, by przedsiębiorcy mogli rozruszać biznesy, nawet jeśli nie mieli wystarczająco dużo kapitału na start. Stąd wzięła się deregulacja sektora finansowego. Ale czy skutek nie był odwrotny do zamierzeń? Nieraz mówiła przecież, że jest jej życzeniem, by brytyjskie społeczeństwo przypominało jej ojca sklepikarza, który utrzymywał rodzinę dzięki ciężkiej pracy. Ale zainicjowana przez nią deregulacja doprowadziła do powstania gospodarki opartej na konsumpcji finansowanej komercyjnym kredytem. To oczywiście przyniosło wzrost, lecz także położyło podwaliny pod obecny problem zadłużenia gospodarstw domowych, które należy do najwyższych w Europie. Wielka Brytania zamiast ojca Thatcher (solidnego pana Robertsa) zaczęła przypominać jej syna – Marka, hulakę i utracjusza.
Wracając do Polski, można również powiedzieć, że problemem zapatrzonych w thatcheryzm polskich jego imitatorów od początku było – charakterystyczne dla automatycznego naśladownictwa – popadanie w przesadę. Zwracał na to uwagę jeden z najbardziej konsekwentnych krytyków naszej transformacji ekonomista Tadeusz Kowalik, polemizując ze Stanisławem Gomułką. Gomułka, który pod koniec lat 80. wrócił do Polski w glorii wykładowcy renomowanego London School of Economics i został doradcą Balcerowicza, ujawnił przygotowaną przez rząd prognozę bezrobocia na lata 1990–2000. Miało ono (razem z bezrobociem ukrytym) wynosić nawet 25 proc. I był to – zdaniem twórców projekcji – poziom społecznie akceptowalny. – To był thatcheryzm do kwadratu. Bo nawet Żelazna Dama nie odważyłaby się zaplanować na całe dziesięciolecie tak wysokiego bezrobocia – irytował się Kowalik. Tymczasem ówczesne polskie elity polityczne były z tego swojego radykalizmu wręcz dumne. Jeden z wpływowych działaczy Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności szczycił się potem, że Thatcher to w porównaniu z Tadeuszem Mazowieckim... żółwica. „Przez dziesięć lat zmagała się z tym, co myśmy zrobili w pół roku” – powiedział.

Reformować aż po kres

Anachronizm polskiego reformatorstwa spod znaku „zabrać, złamać i zniszczyć” polega na jeszcze jednym. W momencie gdy elity się tym sposobem myślenia zachłysnęły, na Zachodzie narastał wobec niego wyraźny sceptycyzm. Już w połowie lat 90. brytyjski ekonomista John Williamson powiedział, że jeśli czegoś się w życiu wstydzi, to tego, że cztery lata wcześniej ukuł termin „konsensus waszyngtoński”. Pod tym terminem krył się uniwersalny przepis na zdrową gospodarkę udzielany od końca lat 70. państwom na dorobku. Ten swoisty prorynkowy dekalog przewidywał m.in. dyscyplinę fiskalną (cięcia wydatków publicznych), eliminację subsydiów, otwarcie gospodarek, prywatyzację i deregulację. Wątpliwości wobec konsensusu sygnalizować zaczęły również same międzynarodowe instytucje finansowe. Zwłaszcza po objęciu funkcji głównego ekonomisty Banku Światowego przez Josepha Stiglitza w 1997 r., czego efektem był głośny raport „Economic Growth in the 1990s: Learning from a Decade of Reform” („Wzrost gospodarczy w latach 90. Nauki płynące z dekady reform”). Bank wyraźnie dystansował się w nim od dotychczasowej polityki prorynkowych reform i zwracał uwagę na konieczność brania pod uwagę również ich społecznych kosztów. Mocnym głosem w dyskusji były też kolejne prace harwardzkiego ekonomisty Daniego Rodrika, zwłaszcza „Goodbye Washington Consensus! Hello Washington Confusion?” (Żegnaj, konsensusie waszyngtoński! Witamy waszyngtońskie nieporozumienie?”). Rodrik pisał, że nie ma jednej pasującej do każdej sytuacji reguły na reformowanie gospodarki i zalecał krajom na dorobku więcej sceptycyzmu wobec płynących z Zachodu prorynkowych zaleceń.
To najpóźniej w tym momencie opór wobec dyktowanych zaleceniami konsensusu waszyngtońskiego reform przestał być fanaberią szalonych lewaków i nieodpowiedzialnych populistów. Na forum waszyngtońskich instytucji poszerzenie dotychczasowego dekalogu stało się więc potrzebą oczywistą. Wiele wskazuje na to, że na szybkie zawrócenie z tej drogi było już jednak za późno. Ekonomiści Nancy Birdsall, Augusto de la Torre i Felipe Caicedo postawili tezę, że konsensus waszyngtoński już zdążył zrodzić całą generację technokratycznych decydentów politycznych. W fundamentalistyczny sposób przekonanych o konieczności podjęcia prorynkowej kuracji. I na każde odstępstwo od tej drogi albo na brak oczekiwanych rezultatów reagujących w ten sam sposób: widocznie reform było jeszcze zbyt mało.
Dobrze zobrazował to we wstępie do swojej książki „Jedna ekonomia, wiele recept” sam Rodrik. Wspomina, jak to kiedyś złożył kurtuazyjną wizytę ministrowi finansów jednego z latynoamerykańskich krajów. Z tej okazji polityk przygotował nawet prezentację w PowerPoincie, która miała zobrazować najnowsze osiągnięcia gospodarcze państwa. Każdy kolejny slajd wyliczał z dumą przeprowadzone reformy: bariery handlowe zostały zniesione, zlikwidowano kontrolę cen, wszystkie przedsiębiorstwa publiczne sprywatyzowano. Wprowadzono też restrykcyjną politykę fiskalną, dług publiczny utrzymywano na niskim poziomie, zlikwidowano inflację. Rynki pracy były tak elastyczne, jak to tylko możliwe. Nie kontrolowano handlu walutami ani przepływu kapitału, a gospodarka była otwarta na inwestycje zagraniczne. „Przeprowadziliśmy wszystkie reformy pierwszej generacji, wszystkie reformy drugiej generacji, a teraz przystępujemy do przeprowadzenia reform trzeciej generacji” – mówił z dumą minister. Niestety w praktyce gospodarka odnotowywała znikomy wzrost, prywatne inwestycje pozostawały na bardzo niskim poziomie, a ubóstwo i poziom nierówności stale się zwiększały.

Zawsze jest alternatywa

Czytając takie anegdoty, trudno dopuścić nam myśl, że taka scena mogłaby się zdarzyć również w Warszawie. A to dlatego, że nad Wisłą dyskusje o potrzebie rewizji antyspołecznych założeń konsensusu waszyngtońskiego przebijały się jednak słabo. A jeśli już, to jako dyskusja dotycząca głównie problemów Ameryki Łacińskiej czy Afryki, które wkroczyły na jego ścieżkę dobrą dekadę wcześniej. I siłą rzeczy to tamtym krajom były poświęcone krytyczne uwagi Rodrika czy Stiglitza.
Na naszą korzyść działało też to, że polskiej gospodarce udało się w tym czasie uniknąć wpadnięcia w głębszą recesję i że dołączyliśmy do UE. To sprawiło, że konsensus waszyngtoński stał się szybko konsensusem nadwiślańskim. A więc programem gospodarczym, który wypisały sobie na sztandarach wszystkie partie polityczne od postsolidarnościowych po te postkomunistyczne. I nawet jeśli czasem od jego założeń odstępowały, to zawsze potem tej chwili słabości się wstydziły i solennie obiecywały poprawę. Dochodził do tego jeszcze silny w krajach peryferyjnych pęd modernizacyjny. A więc pokazywanie Zachodowi na każdym kroku, jacy to jesteśmy zachodni. Po to, by uznał nas za swoich i przyjął do elitarnego klubu. Na tym tle dochodziło do zabawnych nieporozumień. Jak to, gdy na początku lat 90. goszczący w Warszawie przedstawiciel Banku Światowego Michael Bruno wyraził zdziwienie, że polski rząd tak łatwo zgadza się na warunki stawiane przez waszyngtońską instytucję.
Pomyli się jednak ten, kto uzna, że temat ma dla nas w tej chwili znaczenie już tylko historyczne. On może niestety powrócić w każdej chwili w nowej odsłonie. Od wybuchu kryzysu zdążyło się o tym przekonać wiele państw. I to bogatszych oraz bardziej od nas otrzaskanych z demokracją i kapitalizmem. Od Grecji, Hiszpanii i Portugalii po znajdujące się pod olbrzymią presją rynków Włochy, Francję, Wielką Brytanię. Wszędzie tam trwa ostry polityczny spór między zwolennikami programów oszczędnościowych (zabrać, złamać, zniszczyć, zreformować) a przeciwnikami tego typu antyspołecznych rozwiązań. Jak zwykle spór nie toczy się na argumenty. Tylko na... narracje. Orędownicy „czterech Z” starają się przedstawić swoje pomysły jako „obiektywnie konieczne” i „jedynie słuszne”. Czyli takie, z którymi można się spierać tylko co do stopnia tego, ile należy zabrać. Bo pytanie: czy zabierać, nie powinno przecież nawet podlegać dyskusji. Czy druga strona jest wobec takiego dictum bezradna? Nie. Dobrą lekcją poglądową jest analiza takich dokumentów, jak ten przygotowany niedawno przez brytyjską New Economics Foundation (NEF).
NEF zaczyna od wypunktowania kluczowych punktów opowieści zwolenników „czterech Z”. Mamy potępienie długu publicznego jako zjawiska obiektywnie niebezpiecznego i wywołanego przez wydatki publiczne, oczywiście nieodpowiedzialne. W tej sytuacji budżetowe oszczędności to zło konieczne. I nie ma dla nich alternatywy. Rząd, jeśli chce się zmierzyć z problemem, musi zacząć od siebie. A więc nie tylko oszczędzać, lecz także wycofać się, skąd tylko może, żeby nie marnować już więcej publicznych pieniędzy. Kolejny ważny punkt w opowieści zwolenników „czterech Z” to państwo dobrobytu. Które jest jak narkotyk, bo zamiast rozwiązywać problemy, rodzi postawy roszczeniowe. Ci roszczeniowi z kolei żyją na koszt ciężko pracującej części społeczeństwa. I to tej (najzdrowszej) części populacji należy ulżyć.
Każdy, komu taka opowieść się nie podoba, może oczywiście polemizować z poszczególnymi jej punktami. Jednak to – zdaniem NEF – droga skazana na niepowodzenie. Bo będzie to zawsze (co najwyżej) desperacka obrona, która nigdy nie pozwoli przejść do kontrofensywy. Dużo lepiej więc budować własną opowieść o gospodarce. Też opartą na kilku prostych punktach.
Po pierwsze – przypominać, że wolnorynkowa gospodarka to wielkie kasyno. I nie ma sensu traktować wyroków rynku jako obiektywnych prawd, którym należy się podporządkować. Trochę w myśl zasady przedwojennego francuskiego socjalisty i premiera Edouarda Daladiera, który mawiał: „Co to jest rynek? To jest dżungla. I czy po to wymyśliliśmy cywilizację, by żyć w dżungli?”. Po drugie – ludzie nie dzielą się na ciężko pracujących i na roszczeniowych nierobów. Raczej na biednych i bogatych. Ale doszło do tego, że najtwardsze reguły wolnego rynku stosuje się wobec maluczkich. I to należy zmienić. Po trzecie – oszczędności budżetowe to najczęściej zasłona dymna. Forsują ją te grupy interesu, które z państwa socjalnego i tak nie korzystają, ale w których interesie leży jego prywatyzacja. Nie ma jednak żadnego powodu, by większość się na to godziła. Aż wreszcie punkt kluczowy. Po czwarte – reforma nie musi polegać na cięciu, odbieraniu i pozowaniu na twardziela. Równie dobrze może zakładać działanie odwrotne, czyli głębszą redystrybucję dochodu narodowego. I jest to strategia nie mniej rozsądna ekonomicznie i społecznie od „czterech Z”. A może nawet lepsza.
Nie trzeba pewnie zgadzać się z każdym z tych punktów, by uchylić czoła przed tą próbą przejęcia inicjatywy w dyskusji o reformach gospodarczych. I że jest to działanie z gruntu demokratyczne. Bo oferujące obywatelom alternatywę. Zamiast ulubionej przez zwolenników „czterech Z” TINY (ang. there is no alternative – nie ma alternatywy). Istnienie takiej opowieści otworzy nam bowiem oczy na zupełnie inne patrzenie na politykę i gospodarkę. Pozwoli zrozumieć, że tu nigdy nie ma jednoznacznie złych rozwiązań. Ważne, by były one w równowadze. Fundamentalistyczni reformatorzy się z tego zadania nigdy dobrze nie wywiążą. Do tego potrzeba prawdziwych demokratycznych polityków, którzy wiedzą, że wybór jest zawsze. Pamiętajmy o tym, gdy przyjdzie nam zdecydować o takich rzeczach, jak równoważenie budżetu w warunkach ewentualnej recesji albo członkostwo w strefie euro.
Nie ma sensu traktować wyroków rynku jako obiektywnych prawd, którym należy się podporządkować. Trochę w myśl zasady przedwojennego francuskiego socjalisty i premiera Edouarda Daladiera, który mawiał: „Co to jest rynek? To jest dżungla. I czy po to wymyśliliśmy cywilizację, by żyć w dżungli?”