Giganci nowych technologii mają nowego przeciwnika: ruchy technofobiczne. Agresywni demonstranci nie boją się wysłać e-maila – przeciwnie, w internetowym świecie poruszają się nie gorzej niż krytykowani korporacyjni informatycy. Obawiają się jednak nowego wspaniałego świata powszechnej inwigilacji i wszechpotęgi korporacji, takich jak Google czy Facebook
Demonstracja podczas konferencji Google I/O w San Francisco / Dziennik Gazeta Prawna
Doroczna konferencja Google I/O w San Francisco, podczas której szefowie i inżynierowie amerykańskiego giganta zaprezentowali nowe produkty oraz futurystyczne projekty, w tym roku zamieniła się w dwa wrogie wiece. „Sumienie rozwijajcie!” – napisali demonstranci na transparentach rozwiniętych u wejścia do budynku Moscone Center, w którym odbywała się konferencja. Uczestnicy mijali ich jednak z kwaśnymi minami, mając nadzieję, że rychło zostaną usunięci sprzed obiektu. – Google prywatyzuje wszystko, co dobre na tym świecie – dowodził jeden z uczestników protestu John Avalos. – Mają miliardy dolarów, a nie potrafią zapłacić dozorcom i ochroniarzom przyzwoitej pensji. Obrzydliwość! – pomstował.
Kilkudziesięcioosobowy tłumek został odepchnięty od Moscone Center, co jednak nie zakończyło protestu. W trakcie prezentacji gdzieś na widowni zerwał się kolejny – zakamuflowany – kontestator. Wykrzykując nazwisko Jacka Halprina, kontrowersyjnego prawnika Google, zaczął się szarpać z pilnującymi porządku ochroniarzami. Ledwie zamknęły się drzwi za krzykaczem, a już wstał kolejny. – Wszyscy pracujecie dla totalitarnej firmy, która buduje roboty zabijające ludzi! – zdążył wrzasnąć, zanim pracownicy ochrony wywlekli z sali i jego. David Burke, inżynier Google, który właśnie wykładał słuchaczom zalety nowego software’u sprzyjającego oszczędności energii, próbował ratować sytuację. – O, a w takich przypadkach dłuższe życie baterii pozwala dłużej protestować – skwitował. Cienki żart, kwaśne uśmiechy.
Jakby tego było mało, tego samego dnia demonstranci dotarli nawet pod siedzibę Google w Mountain View. Choć tam świadków zamieszania było niewielu, a do akcji wkroczyła policja i aresztowała część uczestników protestu, efekt został osiągnięty: o przeciwnikach Google było równie głośno, co o jej nowych projektach.
Będziecie następni
San Francisco od roku znajduje się w stanie pełzającej wojny z branżą nowych technologii. Od początku tego roku aktywiści ruszyli jednak do zdecydowanej ofensywy. Rozpoczęło się od quasi-szturmu na dom jednego z inżynierów Google Anthony’ego Levandowskiego. Demonstranci pojawili się przed jego posesją w Berkeley rano, wydzwaniając uparcie do drzwi i rozrzucając po ogródkach sąsiadów ulotki informujące, że Levandowski „pracuje nad robotami dla wojska i rozwija infrastrukturę służącą szpiegowaniu”.
Counterforce, jak nazwali się organizatorzy akcji pod domem Levandowskiego, poszli za ciosem. Na porządku dziennym są incydenty polegające na blokowaniu busów dowożących pracowników Google z obszaru zatoki San Francisco do pracy. „Krytycy twierdzą, że nie powinno się winić indywidualnych pracowników Google. (...) Z pełnym szacunkiem, ale nie zgadzamy się z tym. Wszystkim pracownikom Google powinno się uniemożliwić dojazd do pracy. Cała infrastruktura szpiegowska powinna zostać zniszczona. Żadne luksusowe rezydencje nie powinny być budowane. Nikt nie powinien być wysiedlany” – zagrzewają się do walki członkowie Counterforce w swoim manifeście. „Nasz problem z Google to wszechobecny system szpiegowania używany przez NSA, to technologie, które firma rozwija, nierówności statusu, jakie pracownicy tej firmy powodują w każdym mieście, które posiadają. Ale nasz problem nie kończy się na Google. Słuchajcie, wszystkie inne firmy technologiczne, wszyscy deweloperzy i każdy, kto przykłada rękę do budowy nowego szpiegowskiego państwa – wy będziecie następni”.
I rzeczywiście, aktywiści na tym nie poprzestali. W kwietniu przez miasto przetoczyły się protesty przeciw wspomnianemu już Jackowi Halprinowi – prawnikowi Google. Menedżer ten, jak głosi plotka, miał eksmitować z kupionego przez siebie budynku mieszkalnego siedem rodzin, by stworzyć dla siebie wielką rezydencję. Oberwało się też mieszkającemu w San Francisco inwestorowi oraz twórcy popularnego serwisu Digg Kevinowi Rose’owi. „Rose, ty pasożycie” – brzmiały hasła na transparentach rozwiniętych przez demonstrantów przed oknami jego domu. Wytknięto mu zarówno podbijanie cen w okolicy, w której zamieszkał, jak i seksistowskie żarty, jakie wrzucał na swoje profile w serwisach społecznościowych.
Problem w tym, że – wyjąwszy bełkotliwe manifesty Counterforce i pokrewnych grup – argumenty organizatorów protestów nie brzmią do końca absurdalnie. Elita firm technologicznych, której znudziło się monotonne życie w Dolinie Krzemowej, coraz chętniej przenosi się do miasta i demonstruje swoje bogactwo w sposób, który doprowadza miejscowych do furii. – To równowartość sześciopaku z roleksami – miał kilka tygodni temu pochwalić się przed kamerami jeden z nowych mieszkańców San Francisco, inwestor z branży hi-tech, Tom Perkins, prezentując swój nowy zegarek. 3 tys. dol. miesięcznie za wynajem mieszkania to dziś przeciętna stawka, co kilkakrotnie przewyższa średnią, do której mieszkańcy przywykli od lat. – Ja wciąż mieszkam w okolicy, w której płacę 635 dol. Ale pomagałam się już wyprowadzać tylu przyjaciołom, że żartowaliśmy nawet, iż powinniśmy założyć firmę przeprowadzkową – opowiada Erin McElroy, jedna z liderek ostatnich protestów.
Według niej średnie wynagrodzenie w mieście drastycznie spadło – oczywiście poza branżą nowych technologii. Efekt jest taki, że w dzielnicach upatrzonych sobie przez menedżerów firm z branży mnożą się eksmisje rodzin, których nie stać na dalszy wynajem. A busy? Też szkodzą. – 30–40 proc. pracowników tych firm nie mieszkałoby w SF, gdyby nie było tych busów. 69 proc. niezawinionych eksmisji przeprowadza się w obrębie czterech przecznic od przystanków tych busów. Ceny wynajmu na tym samym obszarze poszły w górę o co najmniej 20 proc. – relacjonuje McElroy. Ba, firmy technologiczne powinny zapłacić miastu co najmniej 600 mln dol. należnych opłat za parkowanie z ostatnich kilku lat.
Aktywistom udało się zresztą odnieść pewne sukcesy: ratusz podniósł poziom płacy minimalnej w mieście do 15 dol. za godzinę, a w listopadzie ma zapaść decyzja na temat specjalnego podatku antyspekulacyjnego. Na tapecie jest też reforma prawa dotyczącego eksmisji. Dla McElroy to jednak za mało: wraz z kolegami domaga się, by Google wysupłała 3 mld dol. na przywrócenie w mieście „równowagi społecznej”.
Absurd? Nie mniejszy niż adnotacja pod informacjami o jednym z protestów w San Francisco. „Do przygotowania tej akcji użyto następujących urządzeń i programów: Microsoft Word (for Mac), MacBook Samsung Nexus (powered by Google), Gmail YouTube Electrical Socket”.
Wybierz nabój, którym cię zastrzelą
– Dziś ludzie próbują na rozmaite sposoby odepchnąć od siebie strach, że sieć jest wszędzie, a oni w nią właśnie wpadają – tłumaczy Steve Jones, profesor z Loyola University w Chicago i autor historii ruchu luddystów „Against Technology”. Według niego, jeśli kiedyś chodziło o protest przeciw maszynom, które odsyłały do lamusa całe cechy rzemieślnicze, dziś wróg jest znacznie bardziej nieokreślony. – Chodzi o strach przed maszynami i abstrakcyjną siłą nazywaną technologią, a nie o gospodarczą czy polityczną opresję – dodaje.
To jednak zawężona definicja. Nie obejmuje choćby przypadków realnych – z punktu widzenia medycyny – fobii, jak strach Lady Gagi przed telefonami komórkowymi i emitowanym przez nie promieniowaniem. Dziś technofobia staje się zjawiskiem społecznym: pod sztandarami walki z demonem i stojącymi za nim korporacjami spotykają się zarówno aktywiści w stylu Oburzonych – jak w San Francisco, jak i rozmaitej maści ekolodzy czy zagrożone rozwojem technologii grupy zawodowe. W San Francisco można oberwać nie tylko za pracę w Google, lecz także za noszenie Google Glass. W Connecticut napadnięto nastolatka, który na miejscowej plaży bawił się niewielkim dronem. – Wszystko, co rozwijaliśmy przez ostatnie 100 lat, powinno zostać zniszczone – deklaruje fiński ekofilozof Pentti Linkola. Sekunduje mu założyciel serwisu informacyjnego Mother Earth News John Shuttleworth. – Jedyna dobra technologia to brak jakiejkolwiek technologii – zapewnia. Ba, tropiciele technofobicznych oszołomów przywołują też wypowiedź pierwszego szefa United Nations Environment Programme. – Czyż jedyną nadzieją dla tej planety nie jest upadek cywilizacji przemysłowych? Czy nie jesteśmy odpowiedzialni za to, by wreszcie do tego doprowadzić? – miał pytać urzędnik ONZ.
Wiatr w żaglach czują choćby przeciwnicy genetycznie modyfikowanej żywności. Wiosną tego roku przez świat przetoczyła się fala protestów przeciwko firmie Monsanto. – Walczymy z korporacyjną chciwością – zapewniał jeden z organizatorów takiego protestu w australijskim Melbourne. – Kiedy masz do czynienia z taką firmą, jak Monsanto, która chciałaby opatentować nasze jedzenie, w oczywisty sposób powinniśmy przeciw temu występować. Poza tym oni używają genetycznie zmodyfikowanych organizmów w produkcji, co jest jednoznacznie szkodliwe dla zdrowia – dodawał.
Bywają przypadki wprost kojarzące się z luddystami z epoki rewolucji przemysłowej. W czerwcu przez Europę przetoczyły się protesty taksówkarzy – przedstawiciele tego zawodu poczuli się zagrożeni pojawieniem się przeznaczonej na smartfony aplikacji Uber. Za jej pomocą można znaleźć kierowców chętnych do podwiezienia potencjalnego pasażera, najczęściej płacąc mniej i czekając krócej niż w przypadku korporacji. Przy wszystkich minusach aplikacji – nie wiadomo przecież, jaki trafi się kierowca i w jakim stanie jest jego pojazd – Uber pozwala ominąć system taksówkarskich korporacji, w niektórych krajach zamknięty od lat (np. chętni do wykonywania tego zawodu w Paryżu muszą zdać egzamin organizowany średnio... co siedemnaście lat).
Spektrum tematów poruszanych na facebookowym forum „Neo-Luddism” jest jednak znacznie szersze: od nowych chemikaliów dla rolników po knowania Międzynarodowego Funduszu Walutowego. „Głosowanie – wybór naboju, którym cię zastrzelą” – powątpiewa w stan demokracji jeden z użytkowników. Neoluddyści troszczą się o globalne zasoby wody, uzależnianie się od internetu, stan reaktora w zniszczonej przez trzęsienie ziemi i tsunami elektrowni w japońskiej Fukuszimie oraz – jakżeby inaczej – roboty, które właśnie zaczynają zastępować magazynierów i pracowników fast foodów. – Jak już wszyscy zostaniemy bez pracy, może ktoś wreszcie zaprojektuje robota, który będzie kupował rzeczy wyprodukowane przez inne roboty – ironizuje ktoś.
Idealne narzędzie dominacji
„Potęga społeczeństwa w zakresie kontrolowania indywidualnej osoby obecnie gwałtownie rośnie, oczekuje się, że w najbliższej przyszłości proces ten nabierze jeszcze większego tempa. Techniki kontroli obejmują m.in. propagandę i techniki tworzenia obrazu. Nauczyciele kładą coraz większy nacisk na sterowanie emocjonalnym rozwojem dzieci w połączeniu z coraz bardziej naukowym podejściem do edukacji” – czytamy w pozbawionym tytułu eseju o stanie społeczeństwa. Autor dostrzega zagrożenie we wprowadzanych do mózgu chemikaliach i narkotykach, inżynierii genetycznej, komputerach i urządzeniach szpiegowskich. „Podstawowym efektem stosowania technologii jest wzmacnianie kolektywnej potęgi społeczeństwa – po to, by było możliwe użycie maszynerii społeczeństwa do narzucania wyborów. Potencjalnym rezultatem będzie świat, w którym istnieć będzie jeden wyłączny system wartości” – konkluduje.
Tekst powstał w 1971 r., a siedem lat później jego autor wysłał pocztą pierwszą ze skonstruowanych przez siebie bomb. Tak zaczęła się trwająca do 1996 r. walka Unabombera. W ciągu tych kilkunastu lat Ted Kaczynski doprowadził do śmierci trzech osób i poranienia ponad dwudziestu innych. Na jego celowniku znaleźli się naukowcy, biznesmeni, a także ich asystenci czy pracownicy firm, czasem studenci czy przypadkowi pasażerowie samolotu. I choć dziś Unabomber jest jednoznacznie uznawany za terrorystę, przez długie lata jego status i „misja” nie były oceniane tak jednoznacznie. – Dla radykalnych zielonych i anarchistów Kaczynski długo po aresztowaniu był „jeńcem wojennym” – pisze biograf Unabombera Alston Chase.
Według Chase’a Unabomber był nieodrodnym dzieckiem lat 60., przesiąkniętym buntowniczą aurą epoki i oczytanym w wieszczące schyłek ludzkości dzieła literackie. Po skończeniu studiów wytrzymał na uniwersytecie ledwie dwa lata, zanim zamknął się w prymitywnej, pozbawionej prądu i bieżącej wody chacie w stanie Montana. Ale i tam najwyraźniej docierały echa technofobicznych dyskusji, jakie toczyły się na świecie. – Wszędzie pozostajemy zniewoleni i uwiązani do technologii – głosił choćby w 1977 r. niemiecki filozof Martin Heidegger.
W tym samym czasie w zachodnich Niemczech rósł w siłę ruch Zielonych: koalicja działaczy, duchownych, polityków, dziennikarzy. Wcześni neoluddyści wypłoszyli znad Renu m.in. ojczyste firmy eksperymentujące z biomedycyną, brali się za bary z lobby energetyki nuklearnej. We Francji rodził się Komitet na rzecz Likwidacji i Obalenia Komputerów (CLODO). „Pracujemy nad przetwarzaniem danych i znaleźliśmy się w dobrej pozycji, by ocenić obecne i przyszłe zagrożenia związane z przetwarzaniem danych i telekomunikacją. Komputer to idealne narzędzie dominacji. Jest stosowany do wykorzystywania, dokumentowania, kontrolowania, represji” – pisali członkowie komitetu w swoim manifeście. Działalność komitetu skończyła się na kilku atakach na firmy technologiczne w regionie Tuluzy, ale potem organizacja przez długi czas była jeszcze uznawana za terrorystyczną.
Pod koniec lat 90., wraz z narodzinami internetu, telefonii komórkowej, obawami przed pluskwą milenijną czy też wraz z boomem na dot-comy, neoluddyści złapali nowy wiatr w żagle. – Wielkie ruchy antytechnologiczne do 2030 r. będą aktywne zarówno w USA, jak i wszędzie indziej – prorokował Francis Collins, szef Human Genome Project w 2001 r. Wtedy jeszcze niewiele mogło na to wskazywać. Barwny konglomerat ruchów antyglobalistycznych wcześnie podchwycił możliwości, jakie dawała sieć. – Internetowy aktywizm, odmiennie niż tradycyjne formy mobilizowania się, nie jest łatwy do złamania. Demokratyczny, niehierarchiczny, zgodny z globalną naturą i pryncypiami ruchu – pisał brytyjski aktywista i dziennikarz Paul Kingsnorth w książce „One No, Many Yeses”, wydanej w 2003 r., gdy ruch antyglobalistyczny sięgnął apogeum. – Narodził się wówczas cybersquatting, przykładowo gdy tysiące ludzi logują się jednocześnie na witrynie jakiejś korporacji i zawieszają ją w proteście przeciw jej działalności. Albo „strategia Drakuli”, użycie internetu i e-maili, by wyciągnąć na światło dzienne coś, co miało pozostać ukryte – wyliczał.
Ale to już przeszłość. Internet, postrzegany kiedyś jako sfera absolutnej wolności, zaczął stawać się więzieniem. Pierwsza podchwyciła ten trop popkultura: filmy takie jak „Sieć”, „Koniec przemocy”, „Matrix” czy ostatnio „Transcendencja” umacniały niejasne poczucie zagrożenia tak samo, jak w latach 80. straszył „Terminator”. Myśliciele ubrali te obawy w słowa. – Po antysystemowym pokoleniu X lat 60. nastąpiło pokolenie Y charakteryzowane prawie wyłącznie w kategoriach konsumpcji. Wyrastało w warunkach technicznego boomu lat 90., gotowe wskoczyć z powrotem do konsumpcyjnego pociągu – pisał Benjamin Barber w „Skonsumowanych”. A dot-comy, które ocalały po pęknięciu bańki internetowej kilkanaście lat temu, zachowywały się, jakby chciały się do tych wizji dostosować. Zbieranie danych o użytkownikach przez Google i Facebook, rewelacje Edwarda Snowdena, ostatnie projekty Big Data – zbierania i analizowania gigantycznych ilości danych przez superkomputery, które przekują je np. w strategie sprzedażowe – czy Internet Rzeczy sprowadzający się do połączenia z siecią wszystkich urządzeń w naszym otoczeniu, tylko napędzały niechęć do postaci takich jak Mark Zuckerberg czy duet Larry Page i Sergey Brin.
Dozuj mydło, zanim wyjdziesz
Zwłaszcza pomysły tych dwóch ostatnich potrafią zjeżyć antytechnologicznym aktywistom włosy na głowie. Nie dość, że wysoko opłacani menedżerowie napsuli krwi mieszkańcom San Francisco, to resztę świata straszą pomysłami takimi jak Google Glass czy samoprowadzące się samochody. W Europie dyskutuje się już o montowaniu w autach mechanizmu, który pozwalałby zatrzymać auto z pewnej odległości – skończyłaby się więc epoka transmitowanych w telewizji ucieczek i takich wyczynów, jak rajd niejakiego Froga po Warszawie. Wraz z epoką aut Google mielibyśmy szansę zatracić umiejętność kierowania pojazdami.
Ale to dopiero początek. – Znamy każdego, kto łamie prawo, wiemy też, kiedy to robi. W waszych wozach jest GPS, więc wiemy, co robicie. A przy okazji, nie dzielimy się tymi danymi z nikim – zapewniał dwuznacznie jeden z menedżerów Forda Jim Farley. Ba, Apple opatentowało niedawno technologię pozwalającą sprawdzić, czy użytkownik smartfona tej firmy, korzystając z telefonu, nie prowadzi przy okazji samochodu. Jeśli tak, automatycznie blokuje się w nim opcja wysyłania wiadomości tekstowych. Procter & Gamble wprowadza już w życie automatyczny system dozowania mydła w publicznych toaletach – użytkownik musi przed wyjściem nacisnąć przycisk służący do wydzielenia porcji mydła, jeżeli tego nie zrobi, włącza się głośny alarm. Intel wraz ze wspomnianym już Fordem pracują nad systemem rozpoznawania twarzy: jeśli auto nie rozpozna twarzy kierowcy, nie da się go uruchomić. Przyznacie, że świat przyszłości wydaje się cokolwiek uciążliwy do życia.
To równowartość sześciopaku z roleksami – miał kilka tygodni temu pochwalić się przed kamerami jeden z nowych mieszkańców San Francisco, inwestor z branży hi-tech, Tom Perkins, prezentując swój nowy zegarek. Takie wypowiedzi wywołują wściekłość neoluddystów