Choć lockdown dla branży beauty obowiązuje od 27 marca, nie było problemu, by przed świętami zadbać o urodę. Salony, tak jak zapowiadały, działają w ukryciu

Podczas pierwszego lockdownu praktycznie nie było podziemia. – 94 proc. salonów samo zamknęło się na dwa tygodnie przed ogłoszeniem lockdownu w obawie przed zakażeniem. Po nim nielegalnie działało może 4 proc. Dziś przyznaje się do tego niemal 40 proc. – tłumaczy Michał Łenczyński, założyciel grupy wsparcia Beauty Razem. Ale to niejedyna różnica.
O ile wówczas, w obawie przed kontrolą i mandatem, zwykle świadczono usługi w domach klientów, dziś firmy działają w swoich własnych lokalach. Dotyczy to zwłaszcza salonów mających lokalizację nie przy ruchliwych ulicach, lecz na uboczu, w wewnętrznych podwórkach. Wśród fryzjerów stało się popularne prowadzenie działalności w wynajętych lokalach mieszkalnych.
Inne jest też podejście klientów – rok temu wielu z nich bało się korzystać z usług kosmetycznych. Teraz restrykcje nieco osłabiły popyt, ale nie odstraszyły wszystkich i nadal obserwuje się w branży tradycyjne przedświąteczne wzmożenie.
– Bardzo się cieszę, że osoby, z którymi współpracuję od lat, nadal chętnie korzystają z moich usług – mówi kosmetyczka z miasta średniej wielkości. Prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą, podczas poprzedniego lockdownu dostała w ramach tarczy jedynie postojowe. – Z powodu wcześniejszych zaległości nie otrzymałam zwolnienia z ZUS, nie chciano też przesunąć mi płatności VAT czy rachunków. Jestem zadłużona – skarży się. I dodaje, że dzięki tym nielegalnym klientom ma za co przeżyć i jeszcze jej nie odcięli, tak jak niektórym koleżankom z branży, gazu czy prądu.
Fryzjerka z Warszawy prowadzi swój salon w wynajętym mieszkaniu, w kamienicy na warszawskiej Woli. Kiedy się dowiedziała, że znów ich „zamrażają”, pracowała po 12 godzin dziennie, żeby zdążyć przyjąć „na legalu” jak najwięcej osób. Potem zeszła do podziemia, ale ograniczyła liczbę klientów: przyjmuje najwyżej trzy, cztery osoby dziennie. – Muszę jakoś zarobić na opłaty – mówi. I tłumaczy, że jest osobą odpowiedzialną i robi wszystko, żeby zapewnić odwiedzającym jej zakład osobom bezpieczeństwo i nie dopuścić do zakażenia korona wirusem. Stara się też uniknąć kłopotów z powodu łamania obostrzeń, dlatego przyjmuje tylko zaufanych klientów, sprawdza, czy nikt ich nie widzi na klatce, a płatności przyjmuje tylko gotówką. Obawia się jednak, że jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie po 9 kwietnia, będzie zmuszona machnąć ręką na konsekwencje i zacząć przyjmować pełną parą. – Nie wierzę w tarczę, a oszczędności już nie mam – wzdycha.
Przedstawiciele branży beauty chwytają się też różnych trików, żeby dalej prowadzić działalność, a jednocześnie nadać jej pozór legalności. Na różnych grupach w mediach społecznościowych pojawiają się np. ogłoszenia o poszukiwaniu modelek oraz prowadzeniu instruktażowych kursów. – W tej sytuacji klient jest naszym manekinem, na którym uczymy się nowych technik – mówi właścicielka podwarszawskiego salonu kosmetycznego. Na razie pomysł się sprawdza i zainteresowanych usługami nie brakuje. – Klienci nawet wolą przyjść do nas teraz, w lockdownie, wcześniej obawiali się tłoku. Dziś przyjęłam zapis na końcówkę tygodnia po świętach – dodaje.
Jakimś sposobem na zarobek jest też oferowanie voucherów (można je kupować online), których realizacja będzie możliwa od razu po odmrożeniu. Ich posiadacze będą mieli pierwszeństwo w kolejce.
Być może nielegalna działalność salonów piękności się zmniejszy: branża beauty ma dostać w II kw. rządową pomoc w wysokości 30 mld zł w postaci postojowego, umorzenia składek na ZUS, bezzwrotnych mikropożyczek w wysokości 5 tys. zł, dopłat do wynagrodzeń. To uwzględnienie postulatów grupy Beauty Razem. Przedsiębiorcy z zadowoleniem przyjmują ten pomysł, ale pozostają nieufni.
– Każde wsparcie jest na wagę złota. Jednak mam w pamięci poprzednie pakiety pomocowe: przychodziły z opóźnieniem, w dodatku nie objęły znacznej części branży. Trudno mi więc dziś uwierzyć, że teraz będzie inaczej – ocenia przedstawiciel branży. I dodaje, że plany dobrze brzmią, kiedy się o nich opowiada podczas konferencji prasowych, gorzej wypadają w rzeczywistości.
Wiele dziedzin objętych restrykcjami działa nielegalnie lub na granicy prawa – gastronomia, kluby nocne, branża turystyczno-noclegowa. Do podziemia zeszły też kluby sportowe, które utrzymują się ze składek. Już w czasie pierwszego lockdownu potraciły po kilkadziesiąt procent uczestników. – U nas było to jakieś 20 proc. z ponad 80 dzieci. Dlatego teraz poinformowaliśmy SMS-em rodziców, że z powodu obostrzeń nie możemy wprawdzie prowadzić treningów, ale będziemy organizować spotkania towarzyskie na boisku. W mniejszych grupach i w prywatnych strojach – opowiada jeden z trenerów. Pomysł się spodobał, na ostatnich zajęciach był komplet uczestników. ©℗
40 proc. salonów przyznaje, że mimo zakazu prowadzą działalność