Deklaracje, że mamy wszystko pod kontrolą, politycznie zrozumiałe, z każdym dniem coraz bardziej irytują. Ale równie mocno drażnią wypowiedzi polityków, zarówno z obozu rządzącego, jak i opozycji, którzy twierdzą, że wiedzą, jak należało postąpić, wygłaszając swoje tezy przeważnie post factum.

Marcin Kędzierski, doktor nauk ekonomicznych, współpracownik Centrum Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i główny ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego
Zeszłoroczna Wielkanoc wypadła 12 kwietnia, nieco ponad miesiąc od pojawienia się w Polsce pierwszego przypadku zakażenia wirusem SARS-CoV-2. Zdążyłem już wtedy przeczytać wiele analiz i prognoz, ale na pytanie mojej żony, czy w 2021 r. normalnie spędzimy święta, mogłem odpowiedzieć jedynie: „Mam nadzieję, ale nie wiem”. Minął rok. Przez ten czas pojawiło się mnóstwo opracowań naukowych. A mimo to na pytanie żony o Wielkanoc w 2022 r. mogę tylko odpowiedzieć to samo co przed rokiem. Oczywiście jesteśmy obecnie na całkiem innym etapie – mamy szczepionkę, sporo ludzi nabyło odporność za sprawą przechorowania COVID-19, a historycznie epidemie zawsze w końcu wygasały. Ale i tak nie miałbym dziś odwagi zadeklarować, że to wszystko zagwarantuje nam normalną wiosnę 2022 r.
Kultura naszej debaty publicznej z wielką niechęcią podchodzi do deklaracji niewiedzy. Wszyscy oczekują od polityków, naukowców, ekspertów, publicystów, że będą dysponować pewnymi, wiarygodnymi informacjami. W takiej sytuacji bardzo łatwo wpaść w pułapkę, zwłaszcza gdy wiedza jest niedostępna, co przecież nie jest wcale tak rzadkim przypadkiem. Z oczywistych powodów ryzyko to bardziej dotyka decydentów politycznych, którzy zawsze muszą wiedzieć. Ale i nam, publicystom i ekspertom, zdarza się wpadać w profetyczny, besserwisserski ton.
W tym sensie pandemia COVID-19 jest o tyle wyjątkowym wydarzeniem, że obnaża złudzenie pewności wiedzy i brutalnie weryfikuje nasze prognozy. Ot, choćby jeszcze w listopadzie 2020 r. Komisja Europejska przewidywała dynamiczne odbicie gospodarek państw członkowskich w 2021 r. Minęło niecałe pięć miesięcy i te analizy można w zasadzie wyrzucić do kosza – mimo że w międzyczasie pojawiła się szczepionka, która przecież miała być game changerem.
Ukrywanie danych mocno ogranicza możliwość wykazania błędów popełnianych przez rządzących. Strach przed ich ujawnieniem jest ogromny, bo gdyby do tego doszło, podważona zostałaby opowieść o rządzie, który wszystko wie i potrafi radzić sobie z problemem
Niestety, obserwacja trzeciej fali epidemii pozwala postawić hipotezę, że ten cały kryzys niewiele nas nauczył. Naturalnie w największym stopniu dotyczy to rządzących, którzy nieustannie obstają przy tym, że coś wiedzą, choć wszyscy inni mają już świadomość, jak często się mylili. Deklaracje, że mamy wszystko pod kontrolą, politycznie zrozumiałe, z każdym dniem coraz bardziej irytują. Ale równie mocno drażnią wypowiedzi polityków, zarówno z obozu rządzącego, jak i opozycji, którzy twierdzą, że wiedzą, jak należało postąpić, wygłaszając swoje tezy przeważnie post factum. Popełniają tym samym błąd prezentyzmu, czyli wnioskowania o sytuacji z przeszłości na podstawie nie ówczesnego, lecz aktualnego stanu wiedzy.
Intuicja przed dowodem
Nie chodzi mi o zdjęcie odpowiedzialności z rządzących za narodową tragedię, którą jest prawie 100 tys. nadmiarowych zgonów od początku pandemii. Nie da się twierdzić, że dobrze radzimy sobie z kryzysem, skoro przez rok za sprawą COVID-19 z mapy Polski wyparowało miasto wielkości Kalisza, Grudziądza czy Legnicy, a równocześnie dziesiątki (jeśli nie setki) tysięcy osób straciły legalne zatrudnienie i środki do życia. Nie możemy jednak zapominać, że jesteśmy w sytuacji wojennej, nawet jeśli rząd od 12 miesięcy z trudno zrozumiałych powodów nie wprowadza stanu nadzwyczajnego. Wszak całe państwo, gospodarka i społeczeństwo funkcjonują w trybie nadzwyczajnym. Wprawdzie do wojny można się dobrze przygotować, ale zawsze pozostaje ona ogromną niewiadomą; i nawet jeśli zwycięstwo zależy od potencjału militarnego, ekonomicznego i ludzkiego, to nie da się zupełnie zignorować czynnika przypadku czy szczęścia oraz intuicji przywódców.
Zarządzanie takim kryzysem jak obecny jest piekielnie trudnym zadaniem, w którym intuicja nierzadko musi wyprzedzać dowody naukowe. Nikt nie wiedział bowiem (i nadal do końca nie wie), jak sobie poradzić z tą konkretną epidemią i czy w ogóle zarządzanie tym zjawiskiem jest możliwe. Co więcej, nie da się na 100 proc. wykluczyć, że sposób radzenia sobie z tym wyzwaniem jest w ogromnej mierze uwarunkowany czynnikami strukturalnymi (społecznymi, ekonomicznymi, politycznymi, kulturowymi, historycznymi etc.), realnie niezależnymi od bieżących decyzji politycznych. Recepty, które sprawdzają się w Niemczech, we Francji czy w Szwecji, mogą się okazać skuteczne w Polsce, ale wcale nie muszą.
Jaki z tego wszystkiego płynie dla nas wniosek? Gdybym miał wskazać największy błąd, jaki polski rząd popełnił w trakcie ponadrocznej walki z pandemią, zwróciłbym uwagę na zmianę strategii testowania we wrześniu 2020 r. Chodzi o przejście na model, w którym testowane były tylko przypadki objawowe, co de facto uniemożliwiło nam identyfikowanie zawczasu ognisk epidemii. W jakimś sensie dotkliwość jesiennej, ale także obecnej, wiosennej fali, jest konsekwencją tamtej fatalnej decyzji (w przypadku marcowego wzrostu zachorowań katastrofalny w skutkach okazał się w szczególności brak testowania i obowiązku kwarantanny Polaków wracających na Boże Narodzenie z Wysp Brytyjskich).
Strach przed jawnością
Decyzja o zmianie strategii testowania była pokłosiem założenia przyjmowanego przez rządzących od początku pandemii – że sami wiedzą, jak sobie z nią poradzić. Zabrakło wśród nich wiary i zaufania zarówno do instytucji publicznych (w tym samorządowych), jak i szeroko rozumianego społeczeństwa obywatelskiego – i to na wielu poziomach. Istniały co prawda pewne wyjątki od tej reguły, jak choćby tarcze antykryzysowe – zwłaszcza Tarcza Finansowa, wprowadzana przez Polski Fundusz Rozwoju – które do pewnego stopnia zakładały zaufanie do przedsiębiorców i składanych przez nich oświadczeń. Ale generalną zasadą było otoczenie się „zasłoną wiedzy”.
Jaskrawym przykładem tego zjawiska był – i właściwie nadal jest – brak danych opisujących sytuację epidemiczną i skutki walki z kryzysem. Przez wiele miesięcy dane z powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych zbierał aktywista Michał Rogalski, wokół którego zgromadził się społecznie zespół amatorów statystyk. Dzięki ich wysiłkom powstała najbardziej profesjonalna, a zarazem ogólnodostępna baza danych opisujących stan epidemii. Jednak baza Rogalskiego, mimo że do dziś stanowi podstawowe źródło, nie zawiera wielu informacji niezbędnych do prowadzenia pogłębionych analiz. Nie jest to oczywiście zarzut wobec jej twórcy. Rzecz w tym, że w przestrzeni publicznej brakuje nawet ogólnodostępnych, aktualnych i kompleksowych danych o wieku, płci i chorobach współistniejących osób zmarłych na COVID-19 i hospitalizowanych z powodu choroby, długości ich pobytu w szpitalu, miejscu, strategii testowania itd. Co prawda rząd uruchomił dashboard z danymi, ale zrobił to dopiero 24 listopada zeszłego roku. Na dodatek sposób udostępnienia tych informacji oraz ich zakres pozostawiał (i mimo zmian nadal pozostawia) – delikatnie mówiąc – wiele do życzenia.
Problem z danymi publicznymi i ich dostępnością ma zresztą dwojaką naturę. Z jednej strony rządzący dysponują licznymi bazami informacji ‒ w końcu w ostatnich latach stworzono wiele systemów informatycznych, których zadaniem jest zbieranie danych publicznych. Sęk w tym, że władza nie chce się nimi dzielić. Powód jest dość oczywisty – ukrywanie danych mocno ogranicza możliwość wykazania błędów popełnianych przez rządzących. Strach przed ich ujawnieniem jest ogromny, bo gdyby do tego doszło, podważona zostałaby opowieść o rządzie, który wszystko wie i potrafi radzić sobie z problemem. Jednocześnie przyjęta przez decydentów polityka informacyjna uniemożliwia pracę zewnętrznym zespołom eksperckim, które mogłyby wnieść wartość dodaną i rzucić nowe światło na badane zjawiska.
Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że rząd – mniej lub bardziej intencjonalnie – nie zbiera wielu danych, przymykając niejako oko na rzeczywistość. Czasem lepiej bowiem nie wiedzieć, niż zaryzykować, że ktoś zdobędzie dostęp do wiedzy, która mogłaby być niewygodna. Jak przekonaliśmy się już nieraz w okresie pandemii, brak czy niespójność upublicznianych danych nie stanowią z perspektywy rządzących poważnego problemu. Zawsze można odpowiedzieć krytykom, że nie mają racji, i w gruncie rzeczy trudno udowodnić, że tak nie jest.
Jedną z wielu lekcji płynących z pandemii niech będzie aforyzm, który w moich czasach zdobił szkolne gazetki ścienne: „Nie wstyd nie wiedzieć, lecz wstyd nie pragnąć swojej wiedzy uzupełnić”. Wszystkim żyłoby się lepiej w kraju, w którym władza szuka wiarygodnych informacji i potrafi przyznać się do błędu lub niewiedzy. Chciałbym, żeby społeczeństwo uznało to za siłę rządu, a nie jego słabość. Niestety, w sytuacji skrajnej polaryzacji nie ma na to szans.