Około 1919 zł wynosił w ubiegłym roku średni miesięczny dochód rozporządzalny na osobę. To o 5,5 proc. więcej niż rok wcześniej

Dochód rozporządzalny, na który składa się wszystko, co gospodarstwo domowe może otrzymać z pracy i świadczeń socjalnych, wzrósł najmniej od 2015 r. – ale i tak skala jest niezła, jak na wielkość pandemicznego kryzysu, który sprawił, że gospodarka skurczyła się o niemal 3 proc. Rynek pracy udało się utrzymać w niezłej kondycji, a to ona przekłada się na to, ile trafia do domowych portfeli.
Według Marty Petki-Zagajewskiej, ekonomistki banku PKO BP, wczorajsza informacja GUS o dochodzie rozporządzalnym to kolejne potwierdzenie tezy o zahibernowanym rynku pracy i zabezpieczonym poziomie dochodów w większości gospodarstw domowych. ‒ Negatywny wpływ pandemii zarówno na płace, jak i na zatrudnienie nie był duży. Widać to było również w danych budżetowych, zwłaszcza o wpływach z podatku PIT, które wskazywały, że nie mieliśmy do czynienia z załamaniem dochodów – mówi ekonomistka.
Rząd przy tym nie ingerował w wielkość podatków i utrzymał transfery społeczne, w tym najważniejszy program, czyli „Rodzina 500 plus”, dosypując dodatkowe środki niektórym grupom społecznym (np. przez dodatkowe emerytury). ‒ To był dodatkowy istotny impuls wzrostu dochodów gospodarstw domowych. Pamiętajmy, że na łączny dochód składają się też zarobki np. z umów cywilnoprawnych. Można więc chyba zakładać, że w ubiegłym roku uderzenie kryzysu w ten sektor rynku pracy nie było tak silne, bo zadziałały instrumenty osłonowe. A przecież obawy o pracujących np. na umowach zlecenia były bardzo duże, zwłaszcza że to dość powszechna forma zatrudnienia w niektórych sektorach usług objętych lockdownem – mówi Marta Petka-Zagajewska.
Informacja o dochodzie rozporządzalnym nie mówi wszystkiego o stanie domowych budżetów w czasie pandemii. Dochód rozporządzalny to nie jest to samo, co dochód do dyspozycji, wyliczany po uwzględnieniu podstawowych wydatków finansowanych z domowych budżetów. Te również mogły wzrosnąć, biorąc pod uwagę choćby tempo wzrostu cen. Ubiegłoroczna inflacja wyniosła 3,4 proc. Szczegółowe dane o budżetach domowych poznamy dopiero w połowie roku. A to dochód do dyspozycji stanowi bazę dla wzrostu konsumpcji.
Niemniej jednak już na podstawie tych pierwszych danych można zakładać, że zaczyn pod wzrost wydatków na konsumpcję, gdy tylko pandemia się skończy, już jest. Poza większą kwotą wpływającą co miesiąc do domowych budżetów w ubiegłym roku takim sygnałem o dużym konsumpcyjnym potencjale są też bieżące badania koniunktury konsumenckiej i inne dane, np. te o stopie oszczędności. Koniunktura pogorszyła się pod wpływem COVID-19, ale ankietowani przez GUS raczej nie narzekali na swoją sytuację finansową, co obawiali się tego w przyszłości. Choć pesymiści przeważają, to ich grupa malała i zwiększała się w rytm znoszonych i przywracanych obostrzeń. A to oznacza, że po zduszeniu trzeciej fali pandemii, wraz z postępującym programem szczepień, co w sumie będzie się przekładać na otwieranie gospodarki, nastroje wśród konsumentów mogą się poprawiać. Co zwykle widać we wzroście popytu.
‒ W poprzednim roku było widać, że gdy tylko pojawiała się szansa na to, że najgorsze już minęło, to konsumpcja wyraźnie zaczynała odbijać. W danych Eurostatu o stopie oszczędności widać było, że większa część dochodów była odkładana ze względu na pandemię. Ale w III kw., gdy wydawało się, że sytuacja jest opanowana, stopa oszczędności spadła. Tym razem może być podobnie – uważa Marta Petka-Zagajewska.
Ekonomistka przestrzega jednak przed wyciąganiem zbyt pochopnych wniosków na podstawie danych za II kw. tego roku. Zwraca uwagę, że będzie tu silnie działał efekt niskiej bazy z 2020 r., który może podbijać statystycznie wynik. To, że sprzedaż detaliczna w kwietniu czy w maju znacznie wzrośnie w porównaniu do danych sprzed roku, w znacznym stopniu będzie wynikać z jej głębokich spadków podczas lockdownu z ubiegłorocznej wiosny. ©℗
Jak się zmieniał dochód rozporządalny statystycznego Polaka