Pierwszy miesiąc po zakończeniu negocjacji brexitowych pokazał, co stało się faktycznym problemem, a co było tylko straszakiem ze strony biznesu.

Wszystko wskazuje na to, że nie spełnią się groźby formułowane wcześniej przez przemysł motoryzacyjny, jakoby miał on wyjść z Wielkiej Brytanii po zakończeniu negocjacji brexitowych. Choć przedłużających się kontroli na granicach obawiał się on tak samo, jak niewprowadzonych finalnie ceł, okazuje się, że nie są one przeciwwskazaniem do dalszych inwestycji.
Jeszcze w listopadzie produkujący w Sunderlandzie Nissan, podobnie jak inne koncerny, dawał do zrozumienia, że niekorzystna umowa brexitowa może spowodować, że wyniesie się z Wysp. Teraz jego podejście zasadniczo się zmieniło. Zadeklarował, że nie tylko utrzyma produkcję i zachowa zatrudnienie, ale też będzie dalej inwestował i wprowadzi nowe modele.
Wypracowane porozumienie zakłada, że wyjęte spod ceł będą jedynie towary, które zawierają co najmniej 55 proc. wartości wytworzonej na Wyspach bądź na kontynencie. W związku z tym Nissan postanowił zainwestować w produkcję baterii w Wielkiej Brytanii. Dyrektor operacyjny Ashwani Gupta stwierdził nawet, że umowa dała koncernowi przewagę konkurencyjną nad innymi firmami, które będą musiały importować części na Wyspy.
Sprowadzanie akumulatorów z Dalekiego Wschodu to teraz jeden z największych problemów dla producentów ze względu na koszty ceł na auta przy późniejszej ich sprzedaży na rynku UE. SMMT, brytyjska organizacja branży motoryzacyjnej, ma więc nadzieję, że za przykładem Nissana w ślad pójdą kolejne koncerny obecne na tamtejszym rynku.
Dobre wiadomości dla produkcji samochodów nie oznaczają, że brexit nie jest utrapieniem dla innych. Brytyjska Federacja ds. Żywności i Napojów w tym miesiącu informowała, że już negatywnie przekłada się on na rynek – mnoży koszty i zabiera czas.
Nowe procedury stały się utrapieniem dla branży spożywczej: przygotowanie dokumentacji zajmowało wcześniej kilka godzin, teraz trwa kilka dni. Brytyjscy eksporterzy zgłaszają wstrzymania dostaw spowodowane nowymi przepisami oraz straty z powodu zniszczenia żywności, która czekała w portach.
A to nie koniec kłopotów, jak wskazuje Brytyjskie Konsorcjum Detaliczne (organizacja zrzeszająca handlowców), kolejne mogą zacząć się już od kwietnia. W tym miesiącu minie okres przejściowy i kolejne towary przewożone przez granice będą wymagały odpowiedniej certyfikacji. Jak ocenia organizacja, może to spowodować przestoje w zaopatrzeniu w niektórych supermarketach. Problemy będą mieć zwłaszcza produkty ekologiczne, które muszą być w specjalny sposób ewidencjonowane.
Na zablokowany handel z UE narzekają też rybacy – zwłaszcza w Szkocji, która zresztą sprzeciwiała się brexitowi. Procedury celne odstraszyły kontrahentów, co sprawiło, że ceny ryb na Wyspach bardzo spadły, a w szkockim Peterhead – największym porcie rybackim w całym Zjednoczonym Królestwie – odnotowano spadek połowów o 18 proc. W ubiegłym tygodniu branża rybna protestowała, blokując samochodami londyńskie ulice.
Mnożą się też przykłady firm, które dotychczas handlowały przez La Manche tanią odzieżą czy żywnością, teraz w nowej rzeczywistości ceny ich artykułów rosną nawet kilkukrotnie i przestają być atrakcyjne dla klientów. Dzieje się tak, gdyż brak ceł nie oznacza wcale, że koszty firm pozostają niezmienne – muszą opłacić, w zależności od wartości towaru, wymagany podatek VAT oraz opłaty na granicy za przeprowadzone kontrole. Szacuje się, że w Wielkiej Brytanii działa ok. 50 tys. producentów, którzy handlują wyłącznie z kontrahentami z kontynentu.
Jak ujawnił w miniony weekend „The Observer”, mniejsi przedsiębiorcy żyjący dotychczas ze sprzedaży na kontynent mieli być namawiani przez przedstawicieli instytucji rządowych do zakładania spółek zależnych po drugiej stronie kanału. Departament Handlu Międzynarodowego zaprzecza jednak, jakoby chciał pozbywać się inwestycji z Wielkiej Brytanii i zachęcać do generowania wydatków poza krajem.
Z umowy niezadowoleni są też konsumenci, którzy dotychczas robili zakupy na kontynencie przez internet, gdyż część firm z racji problemów logistycznych przestała wysyłać produkty na Wyspy. A te, które utrzymały sprzedaż, podniosły ceny – one też muszą dodać koszt VAT i opłaty celne. To sprawia, że te e-zakupy przestały być opłacalne. Wkrótce do wymiany towarów zniechęcą dodatkowe opłaty ze strony operatorów kart. Takie zapowiedział już MasterCard: z racji tego, że transakcje na linii Wielka Brytania – Unia Europejska będą miały teraz międzynarodowy charakter, marża dla brytyjskich posiadaczy kart przy każdej transakcji bezgotówkowej zawieranej z firmami mającymi siedzibę na terytorium Unii wzrośnie z poziomu 0,3 proc. do 1,5 proc. I choć spekuluje się, że część opłat firmy pewnie wezmą na siebie, to po części odbije się to również na konsumentach.