Jak podaje Eurostat, w listopadzie 2020 r. tzw. zharmonizowany wskaźnik inflacji dla Polski wyniósł 3,7 proc. – i był najwyższy w UE (dla całej Unii 0,2 proc.).

Ale bardziej stosowny (dla Polski) wskaźnik kalkulowany przez GUS wyniósł 3,0 proc. – i obniżył się z poziomu 3,1 proc. w październiku. Z punktu widzenia przyjętego przez NBP celu inflacyjnego (2,5 proc. +/- 1 proc.) sytuacja nie jest więc ekstraordynaryjna. Oczywiście uzasadnione jest pytanie, dlaczego – pomimo spadku poziomu aktywności gospodarczej – mamy w ogóle do czynienia z inflacją. W wielu innych krajach obecna recesja współistnieje z otwartą deflacją – tj. wyraźnym spadkiem poziomu cen. Przypuszczenie, że oto w Polsce inflacja obecna wynika z „nadmiaru pustego pieniądza”, którym rząd wespół z NBP obdarowuje obywateli, jest nieprzekonywujące. Po pierwsze, tarcze antykryzysowe w wielu innych krajach są równie albo i bardziej szczodre, co jednak nie przekłada się tam na wzrost poziomu cen. Po drugie, istotna jest struktura zmian cen. Produkty „rynkowe” – tj. najbardziej podatne na ewentualny wzrost rozmiarów pustego pieniądza – podrożały najmniej. Należą do nich żywność i napoje bezalkoholowe (wzrost cen o 2,0 proc.) oraz wyposażenie mieszkania (wzrost o 1,4 proc.). Szereg agregatów „rynkowych” wręcz potaniał, jak odzież i obuwie (spadek cen o 3,4 proc.), sprzęt audio, informatyczny itp. (1,4 proc.), samochody osobowe (0,1 proc.) i benzyna (9,2 proc.). W sumie towary podrożały zaledwie o 1,3 proc. (listopad 2020 r. w stosunku do listopada 2019 r.).
Wzrost wskaźnika inflacji (3,0 proc.) został zdeterminowany przez wzrost cen usług, sięgający aż 7,8 proc. Główną składową agregatu usług jest użytkowanie mieszkania, pochłaniające ponad 18 proc. „koszyka” wszystkich wydatków na towary i usługi konsumpcyjne. Użytkowanie mieszkania podrożało o 7,4 proc. – głównie za sprawą wzrostu cen energii elektrycznej aż o 11,7 proc. (godny podziwu wzrost cen wywozu śmieci o 53,5 proc. nie miał dużego wpływu na cały wskaźnik). Gdyby użytkowanie mieszkania podrożało tylko w takim stopniu jak towary (tj. o 1,3 proc.), to ogólny wskaźnik inflacji wyniósłby nie 3,0 proc. a co najwyżej 2,7 proc. W rzeczywistości, gdyby energia elektryczna nie podrożała tak bardzo, to niższe byłyby też wzrosty cen wszystkich innych towarów i usług, których wytworzenie wymaga jej zużycia.
Ogólną inflację zawdzięczamy więc nie jakiemuś mitycznemu „pustemu pieniądzowi”, lecz cenom elektryczności. Ceny te są ustalane w oderwaniu od realiów (wolno)rynkowych. A mianowicie są one dyktowane całej reszcie gospodarki „odgórnie”, przez kartel kilku państwowych firm elektroenergetycznych działających „w porozumieniu” z państwowym urzędem regulacyjnym (i, jak sądzę, w porozumieniu z właścicielem reprezentowanym przez rząd i władzę polityczną).
Funkcjonuje domniemanie, że podwyżki cen prądu mają uzasadnienie w rosnących kosztach jego produkcji i dystrybucji. Sugeruje się więc, że bez tych podwyżek sektor elektroenergetyczny stałby się deficytowy. Jednak tej sugestii przeczą dane o jego rentowności. W pierwszych trzech kwartałach 2020 r. przedsiębiorstwa sektora elektroenergetycznego osiągnęły ponad 6-procentowy wskaźnik rentowności obrotu netto. W tym samym okresie rentowność przedsiębiorstw przetwórstwa przemysłowego wyniosła niewiele ponad 4,0 proc., handlu tylko 1,5 proc., a przedsiębiorstwa sektora zakwaterowania i gastronomii „osiągnęły” stratę netto w wysokości 3,4 proc. Warte odnotowania jest też to, że ceny produkcji sektora przetwórstwa przemysłowego obniżają się od początku bieżącego roku, prawidłowo reagując na realia rynkowe. Tymczasem ceny produkcji sektora elektroenergetycznego są systematycznie podnoszone, pomimo stagnacji (jeśli nie spadku) realnych dochodów gospodarstw domowych.
Czy osiąganie nadzwyczajnych zysków można uzasadniać potrzebą gromadzenia środków finansujących nowe inwestycje w elektroenergetyce? Odpowiedź jest negatywna. Owszem, potrzeba inwestycji technologicznie innowacyjnych. Ale tych nie można się spodziewać po firmach, których wyjątkowy „dobrostan” oparty jest na tradycji spalania węgla. W gospodarce rynkowej technologicznie nowatorskie inwestycje z reguły pojawiają się „na zewnątrz” istniejącego układu. Koleje żelazne nie zostały zapoczątkowane przez gromadzących kapitał posiadaczy dyliżansów. Przedsięwzięcia innowacyjne są finansowane przez rynek kapitałowy, względnie kredytem bankowym, a nie zgromadzonymi zyskami. Oczywiście, istniejące firmy elektroenergetyczne dysponują i tak odpisami amortyzacyjnymi posiadanego majątku (odziedziczonego po PRL). Nic nie stoi na przeszkodzie, by odpisami tymi finansować bieżące inwestycje modernizacyjne.
Wiemy więc, co napędza obecną inflację: podrażanie elektryczności. Tak do końca nie wiemy jednak, jakie są jego systemowe motywy. Mniemam, że fiskalne. W ostateczności do rosnących zysków polskiej elektroenergetyki ma prawo jej prawowity, państwowy właściciel. Jest więc w interesie fiskalnym państwa (tj. raczej rządu) osiąganie możliwie wysokich dywidend właścicielskich. Dochodzą do tego także inne dochody fiskalne, np. z tytułu rosnących dochodów z VAT na energię. Sądzę, że rząd przyzwala na podwyżki cen prądu – albo wręcz je forsuje – po to, aby zmniejszyć deficyt fiskalny. Odbieranie tym sposobem gospodarstwom domowym części wypłacanych dotacji (500+ itp.) może i jest politycznie rozumne. Ale wątpię, czy ma to głębszy sens ekonomiczny. Rzecz jasna, nie można przeoczyć też tego, że opływające w gotówkę państwowe firmy tego sektora mają skłonność do szczodrego finansowania przedsięwzięć „promocyjno-propagandowych” miłych władzy politycznej. Nie powinniśmy też się specjalnie zdziwić, gdy któregoś pięknego ranka jakiś Tauron lub inna Enea postanowi sprawdzić się – jak Orlen – w sektorze medialnym.