Kiedyś usłyszałam, że państwo powinno działać jak firma. Hm, niezła idea – pomyślałam. Dobry (za)rząd, który ma wizję, jak to narodowe przedsiębiorstwo ma się rozwijać.
Przekłada je na kilkuletnie plany strategiczne i bieżące plany taktyczne. Walczy o wskaźniki ekonomiczne, pozycję rynkową i wizerunek. Realizuje budżety, zadłuża się tylko na inwestycje, ewentualnie w trudnych chwilach wspomaga bieżącą działalność kredytami. Kompletuje najlepszy zespół, który jest w stanie osiągnąć założone cele dzięki zaangażowaniu, pracowitości, kreatywności – i który gra jak jedna drużyna. Dba o ten zespół i o klientów (obywateli). Działa według świętej w biznesie zasady „klient nasz pan”.
Niby kolejne (za)rządy, wybierane przez rady nadzorcze (partie polityczne) wskazane przez właściciela (Polaków), postępują (przynajmniej powinny postępować) według tych reguł – PKB rośnie, wydatki publiczne maleją. Zgrzyt następuje przy... klient nasz pan. Tak się nieszczęśliwie składa, że klient i właściciel to jedno. I to z ograniczonym wpływem na posunięcia (za)rządu. Uprawnienia są ograniczone do wyboru i odwołania rady nadzorczej oraz ewentualnej kontroli i nacisków, które nie muszą przynieść spodziewanych efektów. Ani rady nadzorcze, ani (za)rządy nie pytają nas – właścicieli i klientów – o zdanie, jak ta narodowa firma ma działać, jakie są jej cele, jaki ma mieć wynik na koniec każdego roku. To się zemści. Bo i właściciel, i klient płaci, więc wreszcie zacznie wymagać.