Nawet 8 mld zł rocznie przyjdzie nam płacić za fiasko inwestycji w odnawialne źródła energii – alarmuje Najwyższa Izba Kontroli.
Z powodu stagnacji w sektorze OZE w najbliższych latach nie wywiążemy się z unijnego obowiązku 15-procentowego udziału OZE w miksie energetycznym do 2020 r. – na razie oscylujemy na poziomie 12 proc. Wtedy przyjdzie nam kupować zieloną energię z innych krajów, które mają nadwyżkę mocy, najpewniej z Niemiec. To wnioski z najnowszego raportu NIK, do którego dotarł DGP.
Scenariusz ten jest prawdopodobny, o czym już w czerwcu 2015 r. przypominała nam Komisja Europejska, która w raporcie z postępów we wdrożeniu dyrektywy o promocji odnawialnych źródeł energii ostrzegła dwa kraje – Polskę i Węgry – że mogą nie zrealizować celów związanych z OZE.
Najnowszy raport NIK nie pozostawia złudzeń: Komisja miała rację, a nasza dotychczasowa polityka względem OZE zawiodła i przypomina gaszenie legislacyjnego pożaru w taki sposób, że ogień się tylko rozprzestrzenia. Przykłady to choćby nieudolne manipulowanie przy systemie zielonych certyfikatów, które są jednym z głównych instrumentów dopłat do odnawialnej energii. To także trzykrotne rewolucyjne zmiany w zasadach opodatkowania farm wiatrowych i niewypał aukcji na zakup energii.
Inspektorzy izby wytykają, że rządzącym zabrakło konsekwencji, przez co nie było przejrzystych przepisów i przedsiębiorcy od lat inwestowali w ciemno. Legislacyjny chaos pogłębiało m.in. to, że plany dotyczące rozwoju branży opracowywano na podstawie nieaktualnych danych, rozproszonych w pięciu dokumentach strategicznych. Dwa z nich (Polityka energetyczna Polski do roku 2030 i Krajowy plan działania w zakresie energii ze źródeł odnawialnych) nie były aktualizowane od 2009 r.
W efekcie, jak konkluduje NIK, wszystkie skontrolowane przez nią firmy ograniczyły realizację planowanych inwestycji w istniejące lub nowe źródła wiatrowe albo zupełnie ich zaniechały.
Z danych Polskiej Izby Gospodarczej Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej (PIGEOR) wynika, że instalacje OZE wyprodukowały w Polsce w latach 2005–2017 ponad 167 TWh energii elektrycznej (pozwoliło to zaoszczędzić ok. 65 mln ton węgla). Trendy te załamały się w 2016 r. Straty notowane przez firmy działające w sektorze OZE sięgnęły wówczas 3 mld zł.
– Główną przyczyną był ponad czterokrotny spadek cen sprzedaży zielonych certyfikatów i drakońska (prawie czterokrotna) podwyżka podatku od nieruchomości dla elektrowni wiatrowych (do ok. 50–60 zł/MWh) – wyjaśnia Tomasz Podgajniak, wiceszef PIGEOR i były minister środowiska. Efekt? Nowe inwestycje spadły z ok. 3,7 mld zł średniorocznie (9,5 mld zł w 2016 r. to rekord) do niespełna 0,5 mld zł w 2017 r.
NIK podkreśla, że nagle zmieniające się regulacje to jedno, ale ich jakość również pozostawiała wiele do życzenia. Sektor wyhamował bowiem z powodu nadmiernych restrykcji, które na inwestorów w farmy wiatrowe nałożyła m.in. tzw. ustawa odległościowa. NIK zauważa, że konsekwencją tych regulacji są również roszczenia inwestorów zagranicznych, których skutków finansowych nie sposób jeszcze oszacować.
Wciąż nie został też rozwiązany problem „zielonych certyfikatów”, których średnia roczna cena w transakcjach sesyjnych gwałtownie spadła z niemal 300 zł w 2012 r. do niespełna 40 zł w 2017 r.
Sprawiło to, że wielu inwestorów nagle znalazło się pod kreską z przychodami ze sprzedaży energii, które nie pokrywały kosztów inwestycji. Jak wylicza Tomasz Podgajniak, dla spółek wiatrowych oznaczało to zmniejszenie wpływów do niespełna 140 zł/MWh, przy kosztach wytwarzania energii rzędu 370–430 zł/MWh.
Jak deklarują rządzący, trwają właśnie prace nad kolejnymi już przepisami dotyczącymi energii z odnawialnych źródeł. Według zapowiedzi wiceministra energii Grzegorza Tobiszowskiego do końca roku ma być gotowa ustawa o morskiej energetyce wiatrowej, która ma pomóc nam wywiązać się z unijnych wymogów.