Wiatrak, droga czy nowy kościół – społeczności lokalne oprotestowują wiele projektów.
Jak lokalne władze mogą w prosty sposób podpaść mieszkańcom? Planując inwestycje. Do takiego wniosku można dojść, śledząc konflikty i spory na szczeblu lokalnym, do których dochodzi w całej Polsce.
Do redakcji DGP zgłosili się mieszkańcy podwarszawskiej gminy Raszyn. Od kilku miesięcy pozostają w ostrym konflikcie z wójtem, który chce zbudować im drogę. Jednak ok. 60 osób sprzeciwia się inwestycji i oskarża lokalne władze o łamanie prawa. – Droga projektowana jest przez Warszawski Obszar Chronionego Krajobrazu, na którym zakazuje się realizacji przedsięwzięć mogących znacząco oddziaływać na środowisko i wykonywania prac ziemnych trwale zniekształcających rzeźbę terenu – wskazuje w rozmowie z nami jeden z mieszkańców.
Podnoszone są także kwestie ekonomiczne. Zdaniem raszynian droga miałaby powstać na trudnych z inwestycyjnego punktu widzenia terenach mułowo-torfowych. „Jeśli nawet uda się zrealizować tę inwestycję, poniesione koszty będą nieadekwatne do korzyści, jakie się osiągnie, a drogę o podobnym znaczeniu można przecież wybudować na lepszym gruncie w miejscu, gdzie nie są jeszcze wzniesione żadne zabudowania” – piszą mieszkańcy Raszyna w e-mailu do redakcji DGP.
W urzędzie gminy usłyszeliśmy, że wójt i jego zastępcy są nieuchwytni do czwartku włącznie. W nieoficjalnych rozmowach urzędnicy wskazują jednak, że droga – jeśli powstanie – to najwcześniej za 10 lat, a w planach zagospodarowania przestrzennego jej przebieg został zaznaczony już w latach 90. Urzędnicy utrzymują, że chodzi o odkorkowanie jednej z głównych ulic Raszyna (tranzytowa szosa Warszawa – Kraków). A droga musi gdzieś powstać, skoro gmina się rozwija i podlega procesowi coraz większej urbanizacji. W sprawie budzącej kontrowersje drogi odbyła się już cała seria spotkań z mieszkańcami. Ale znów sprowadziły się one do serii wzajemnych oskarżeń.
W poszukiwaniu kolejnego konfliktu o podobnym charakterze nie trzeba sięgać daleko. W innej podwarszawskiej gminie Lesznowola lokalne władze chciały ułatwić mieszkańcom miejscowości Mysiadło dostęp do kościoła (jego mieszkańcy nie mają własnej świątyni). W tym celu na wniosek archidiecezji warszawskiej gmina była gotowa sprzedać 1,5-hektarową działkę wartą 11,6 mln zł... z 99-proc. bonifikatą. – Oddaje się za bezcen mienie komunalne, które można by sprzedać inwestorowi za 100 proc. ceny! – grzmieli mieszkańcy Mysiadła. Jak usłyszeliśmy w urzędzie, wskutek protestów gmina na razie zrezygnowała z tych planów.
Wyjątkowo częste są protesty mieszkańców przeciwko budowie farm wiatrowych na terenie gminy. Dla samorządu to kusząca inwestycja, bo oznacza pieniądze od inwestorów i produkcję czystej energii. Mieszkańcy boją się jednak obniżenia wartości gruntów i niepożądanych efektów działania wiatraków. Ostatnio porozumieć się w tej sprawie z lokalnymi władzami nie mogą np. mieszkańcy kilku miejscowości z gminy Toszek (woj. śląskie). To samo dotyczy zresztą niemal wszystkich projektów energetycznych.
Zjawisko protestów związanych z – wydawałoby się – prorozwojowymi działaniami gminy jest na tyle silne, że branża inwestorska ukuła już nieformalne określenie „banana” – czyli skrócona wersja angielskiego „Build Absolutely Nothing, Absolutely Nowhere at All” (nie budujcie absolutnie niczego absolutnie nigdzie). Inwestować? Tak! Byle nie u nas.