W powszechnym przekonaniu interim manager to sadysta uwielbiający zwalniać. To jednak niecała prawda o tym zawodzie
Niewielki PKS odkupiony od państwa przez prywatnego właściciela w niewielkim miasteczku gdzieś w Polsce. Zapuszczony, ale z potencjałem. Właściciel posłał tam z misją „zrobienia porządku” menedżerkę Anitę Ciesielską. „Rób, co chcesz, tylko postaw to na nogi”.
Obraz, jaki zastała, był dołujący. W biurze pracowało więcej osób niż za kierownicą czy w warsztatach. Ale jak miało być inaczej, jeśli panie księgowe prowadziły rachunki w wielkich, grubych księgach oprawionych w tekturowe okładki, a zakładki były zrobione ze specjalnie wystruganych patyków. – Jedna z pierwszych decyzji: trzeba przestawić księgowość na nowoczesną, robioną za pomocą specjalnych programów, dzięki czemu łatwiej się zorientować w kondycji finansowej firmy. I nieoczekiwana reakcja załogi: niemal strajk – opowiada Ciesielska. Ludziom chodziło o to, że nowy właściciel powinien przeznaczyć pieniądze na podwyżki, a nie na głupoty. Kolejny protest szykował się, kiedy zlikwidowała ulgi na przejazdy dla członków załogi, ich rodzin, krewnych i wszystkich znajomych królika. Okazało się, że za darmo bądź półdarmo jeździ połowa mieszkańców miasteczka, co czyniło działalność zakładu nierentowną. Potem kolejna kwestia: poprawienia wizerunku firmy. W tym celu kierowców ubrano w uniformy, zakazano im palenia papierosów w autobusach, szkolono, żeby mówili „dzień dobry”. A także – jako że badanie alkomatem wykazało, że niemal wszyscy mieli procenty we krwi – stanowczo zapowiedziano, że począwszy od następnego dnia, ten, kto chce mieć robotę, ma przychodzić do pracy trzeźwy. Konsternacja. Wreszcie wypchnęli jednego, odważniejszego, jako przedstawiciela załogi, żeby poprowadził negocjacje. – Czy ten ostatni punkt mógłby zacząć obowiązywać dopiero od przyszłego miesiąca. Bo musimy się przyzwyczaić – wyjaśnił.