1. Akcje w posiadaniu Skarbu Państwa to „martwy kapitał”.
Słowa o akcjach Skarbu Państwa jako „martwym kapitale” pojawiły się na samym początku wystąpienia ministra Budzanowskiego. Każdy, kto słuchał sobotniej konferencji, mógł w tym momencie wyobrazić sobie zakurzone papiery wartościowe bezproduktywnie leżące w jakimś depozycie. Jednak gdyby konsekwentnie o tym pomyśleć, to wszystkie akcje na świecie (ich łączna wartość w 2010 roku według MFW wyniosła 55,5 biliona dolarów) są właściwie martwe. Ich dotychczasowi właściciele mogliby je przecież sprzedać, co nie poskutkowałoby uszczupleniem kapitału przedsiębiorstw. Jednak z jakichś powodów większość z nich tego nie robi, zaś ci, którzy to czynią, znajdują — nie wiedzieć czemu — nabywców „martwego kapitału”.
Nie miejsce tu na wyjaśnienia, czym dokładnie są akcje i czemu służą. Gdyby spróbować zamknąć całą wiedzę o rynku kapitałowym w jednym zdaniu, trzeba by chyba powiedzieć, że posiadacze akcji cieszą się dywidendami i zyskami kapitałowymi, rynek akcji zaś, który funkcjonuje dzięki temu, że różne podmioty handlują ze sobą tymi papierami, jest dla przedsiębiorców i managerów prawdziwą kopalnią informacji, kluczowych między innymi dla wyceny projektów inwestycyjnych.
Kapitał w posiadaniu Skarbu Państwa jest w pewnym sensie martwy tylko pod jednym względem. Daleko mu pod kątem ekonomicznej żywotności do kapitału prywatnego, który jest bardziej zmotywowany do osiągnięcia zysku i odporniejszy na naciski polityków. To przekonanie jest intelektualną podstawą toczącego się w Polsce od ponad dwudziestu lat procesu prywatyzacji. Niestety, tego minister skarbu nie miał na myśli.
2. Przekazanie akcji do BGK lub Inwestycji Polskich to prywatyzacja.
Jeżeli państwo nie pozbędzie się efektywnej kontroli nad posiadanym majątkiem, nie można mówić o prywatyzacji. Kolejne polskie rządy zaś chciałyby „zjeść ciastko i mieć ciastko” — zachować kontrolę nad spółką, jednocześnie pozyskując trochę pieniędzy z jej sprzedaży. Najnowszy pomysł rządu Donalda Tuska nadaje tej idei nowy wymiar. Zamiast ostatecznie pozbyć się posiadanych walorów, ministerstwo skarbu de facto zastawi je, tak by pozyskać fundusze. Technicznie odbędzie się to przez wniesienie do Banku Gospodarstwa Krajowego aportem (w formie niepieniężnej) kapitału, tak by ten państwowy podmiot mógł zwiększyć akcję kredytową. Dzięki temu państwo ciągle będzie kontrolowało liczne przedsiębiorstwa, jednocześnie uzyskując dostęp do pieniędzy.
3. BGK rozmnoży każdą przekazaną do niego złotówkę.
Nie liczmy jednak na to, że dzięki temu będzie więcej środków na inwestycje. To prawda, że gdyby BGK dostał 10 miliardów dodatkowego kapitału, mógłby udzielić nawet 70 miliardów nowych kredytów. Jednak tempo wzrostu kredytu w gospodarce nie może być zbyt wysokie, gdyż wywołuje to wzrost cen. NBP, by bronić celu inflacyjnego na poziomie 2,5% rocznie, na zwiększenie akcji kredytowej musiałby odpowiedzieć podwyżką stóp procentowych. W efekcie kredytów udzielono by tyle samo, choć wzrósłby udział tych, o których decydowałby sektor publiczny. Czy kredyty, których udzielają kontrolowane przez państwo podmioty, bardziej służą gospodarce niż te, o których alokacji decyduje sektor prywatny? Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie.
4. Kredyt z BGK nie zwiększa długu publicznego.
Nie jest też prawdą, że kredyty udzielone przez BGK nie zwiększają długu publicznego. Faktycznie nie wzrośnie w wyniku tego wskaźnik długu do PKB, niezależnie od tego, czy liczony według metodologii unijnej, czy polskiej. Jednak BGK jest państwowym bankiem i jeżeli udzieli zbyt wielu złych kredytów, państwo będzie musiało odpowiadać za jego długi. By udzielić 70 miliardów kredytów przy 10 miliardach kapitału własnego, BGK musi pozyskać z rynku międzybankowego (pożyczyć) brakujące 60 miliardów złotych. Przynajmniej jakiś ułamek tej sumy należałoby zaliczyć do długu publicznego, skoro w niektórych scenariuszach rynkowych państwo będzie musiało wyłożyć całość lub część powyższej kwoty.
5. Środki z prywatyzacji powinny iść na inwestycje, a nie do budżetu.
Minister Budzanowski obiecał, że od 2014 roku wszystkie środki z prywatyzacji zamiast do budżetu będą trafiać na inwestycje publiczne. Stwierdzenie to dobrze wpasowuje się w przekonania części obywateli, że środki ze sprzedaży majątku państwowego są „przejadane”, podczas gdy mogłyby być „inwestowane”. Przekonanie to nie jest zupełnie nieuzasadnione, jednak nie jest łatwo wyjść mu naprzeciw. Rząd zaś przy okazji reformy OFE posługiwał się argumentem, który można przy tej okazji przywołać. Otóż gdyby wpływy z prywatyzacji nie trafiały do budżetu, a wydatki były na tym samym poziomie, to polski dług publiczny byłby znacznie wyższy niż obecnie. Prawdopodobnie już dawno musielibyśmy w takiej sytuacji ustawić się w kolejce po pomoc Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Obniżanie długu publicznego było więc w pewnym sensie inwestycją, i to nie taką znowu najgorszą. Oprócz odsunięcie scenariusza niewypłacalności państwa daje ona pewny i całkiem przyzwoity zarobek na poziomie 4,5% w skali roku (taki jest stosunek rocznych kosztów obsługi długu publicznego do jego wartości). Uważam, że gdyby przeznaczyć wpływy z prywatyzacji na jakiś Narodowy Program Redukcji Długu Publicznego, przyniosłoby to większy pożytek niż wyręczanie przedsiębiorców w wyborze projektów inwestycyjnych.