Polska odrzuca zaproponowany przez Komisję Europejską kształt wspólnego nadzoru bankowego dla strefy euro, który wyklucza jej pełny udział w podejmowaniu decyzji. Równolegle dyskutowany jest pomysł osobnego budżetu strefy euro. Zacieśniająca integrację strefa stała się pociągiem, który ucieka krajom pozostającym poza wspólną walutą. Czy nie rodzi to Pana obaw o dezintegrację całej UE, co byłoby ceną za zacieśnianie współpracy eurogrupy?
Verheugen: - Co do zasady nie mam wątpliwości, że proces integracji będzie postępował. Z perspektywy założycielskiego roku 1957, widać, że jest to proces dynamiczny. Nikt nie chce opuścić UE, a wielu chce do niej dołączyć. Jest oczywiste, że z czasem będzie więcej wspólnych polityk europejskich. Już teraz dzięki orzeczeniu niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w życie będzie mógł wejść pakt fiskalny, który przewiduje mocniejszą dyscyplinę i konsolidację na poziomie budżetów, oraz środki, by to wdrożyć. Będziemy mieli Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, choć oczywiście rodzi się pytanie, czy jego środki będą wystarczające, by obronić Włochy albo Hiszpanię w przypadku pogorszenia się sytuacji.
W odpowiedzi na nowe wyzwania przewodniczący KE Jose Barroso wzywał do federacji państw narodowych. W tym celu trzeba by zmienić unijne traktaty. Czy poprawna jest antykryzysowa odpowiedź, jaka płynie z Brukseli: potrzebujemy więcej Europy, czyli zacieśniania integracji i rosnących kompetencji UE? O unii politycznej mówi kanclerz Niemiec Angela Merkel.
Łatwo powiedzieć: więcej Europy. Ja mam bardzo poważne wątpliwości. Więcej Europy - to brzmi wspaniale i w długim okresie, będziemy mieli więcej Europy z uwagi na dynamikę integracji. Ale teraz zmiany instytucjonalne w sensie przenoszenia narodowych kompetencji na poziom ponadnarodowy do Brukseli są bardzo nieprawdopodobne, a moim mniemaniu - niepożądane, dopóki głęboko nie zmienimy politycznej struktury UE. UE jako demokracja jest daleka od doskonałości.
Przestrzegałbym przed transferem demokratycznie kontrolowanej władzy z poziomu narodów do Brukseli, gdzie będzie ona w rękach ekspertów i biurokratów, którzy nie są demokratycznie wybrani i nie podlegają tak naprawdę niczyjej kontroli. Nie widzę rządu ani narodu w Europie gotowego oddać narodowe kompetencje w dziedzinie budżetu, podatków, zabezpieczeń społecznych czy emerytur. Dlatego mówienie "więcej Europy" brzmi dobrze, ale pozbawione jest treści. Pakt fiskalny, który przyjęliśmy, przynosi pewne nowe instrumenty, ale co do sedna, nie zabiera kompetencji budżetowych krajom członkowskim.
Czyli Pana zdaniem da się znaleźć rozwiązanie w obecnych ramach traktatowych UE?
Wierzę, że musimy rozwiązać nasze problemy w istniejących ramach instytucjonalnych, instrumentami, jakimi dysponujemy i personelem, jaki mamy. Najważniejszą sprawą jest demokratyczna legitymacja Komisji Europejskiej. Nie rozumiem, dlaczego kształt unijnej egzekutywy, którą można nazwać rządem, nie jest wynikiem wyborów do Parlamentu Europejskiego. Przewodniczący KE powinien mieć wolną rękę w dobieraniu komisarzy, a kraje nie powinny mieć prawa do ich wskazywania. Taką Komisję przewodniczący prezentowałby w Parlamencie Europejskim i poddawał głosowaniu. Przewodniczącym mógłby zostać lider ugrupowania zwycięskiego w wyborach europejskich, wtedy głosowanie w nich nabrałoby znaczenia. Zdaję sobie sprawę, że to zajmie dużo czasu. Ale takie dalekosiężne zmiany polityczne nie mogą być wynikiem dyplomatycznych konferencji za zamkniętymi drzwiami. To musi być otwarty, demokratyczny proces wspierany przez obywateli.
Czyli nie chce pan kolejnego Konwentu, na wzór tego, który napisał europejską konstytucję odrzuconą w roku 2005 przez Francuzów i Holendrów?
Teraz nie. Konwent to przestarzały instrument, który nie przynosi rezultatów, a tylko wzmacnia poczucie, że Europa to wymysł wąskich elit. My musimy przekonać obywateli, że Europa należy do nich. Ale błędem jest myślenie, że to się da zrobić z Brukseli. To nie jest możliwe, bo brak europejskich mediów, wspólnego języka, sposobu komunikacji. To sprawa do załatwienia na poziomie krajów; to politycy w krajach powinni tłumaczyć, dlaczego Europa jest ważna: w wiosce, gminie, powiecie, regionie. Politycy krajowi powinni walczyć o Europę.
Czy ma Pan poczucie, że o Europę walczy Angela Merkel, a Niemcy wykazują się przywództwem, o którym rok temu w Berlinie mówił szef polskiej dyplomacji Radek Sikorski?
Upieranie się przy swoim stanowisku nie jest przywództwem. Osobiście wolałbym mówić nie o przywództwie, ale o odpowiedzialności Niemiec. Chciałbym prosić mój rząd, by lepiej rozumiał, że nie ma innego kraju w UE, który odniósłby tyle korzyści politycznych i gospodarczych z Unii, i że Niemcy muszą być gotowe, by coś dla Unii zrobić i czasem nawet na nią płacić.
Brak takiego przywództwa w Niemczech jest przejawem kryzysu przywództwa w całej UE?
Angela Merkel wykazała się przywództwem za niemieckiej prezydencji w UE w 2007 roku, ale dziś trudno ją nazwać przywódcą. Niemcy są w oczywisty sposób wyizolowane w UE. W UE powinno ono polegać na świeceniu przykładem, okazywaniu woli do wzięcia na siebie części wspólnego ciężaru i przedkładaniu interesu europejskiego, nawet jeśli jest to niepopularne albo kosztowne w krótkim okresie. W Europie takiego przywództwa nie ma.
Czy mimo krytycyzmu co do sposobu radzenia sobie z kryzysem w UE uważa Pan, że integracja europejska i wspólna waluta przetrwają?
Jestem optymistą. Nie ma potrzeby obawiać się, że zbliża się koniec integracji, a euro upadnie. UE i wspólna waluta są nieodwracalne, co wynika z rozsądku albo po prostu z konieczności. Nie będziemy na tyle głupi, by zapomnieć, jaki był początek naszej drogi. Mam tę przewagę, że należę do pokolenia, które wciąż pamięta, jak wygląda kraj zniszczony wojną. Łatwiej niż młodym ludziom jest mi powiedzieć, że koniec końców w europejskim projekcie chodzi o pokój. Ta prawda jest wciąż aktualna i nigdy o tym nie wolno zapomnieć.