Gdyby styl życia Polaków był miernikiem kryzysu, można by ogłosić, że ten nadszedł. DGP zebrał konkretne dane pokazujące, że oszczędzamy. Na zakupach, wakacjach, benzynie, a nawet na dzieciach.
Kryzys wyhamował konsumpcyjne apetyty. Drożyzna, a ostatnio widmo utraty pracy sprawiają, że Polacy coraz bardziej skłonni są do oszczędzania. Szukamy tańszej żywności, przesiadamy się z samochodów do komunikacji miejskiej, mniej kupujemy ubrań, samochodów, a ostatnio nawet
leków. Rzadziej też chodzimy do kin i teatrów. Mało tego – coraz częściej wybieramy produkty z drugiej ręki, a nawet wymieniamy się rzeczami: np. na „Dzień ciucha” organizowany w Warszawie przy ul. Chłodnej 25 czy na „Targ rzeczy już niekochanych” w Gdańsku przychodzą tysiące ludzi.
Syndrom zaciskania pasa to najlepszy dowód na to, że kryzys zawitał już do naszych portfeli. Trudno się dziwić, bo z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że biorąc pod uwagę wzrost inflacji, zarabiamy coraz mniej. Potwierdzeniem tego są dane Związku Banków Polskich, według których w I kwartale 2012 r. realne dochody brutto do dyspozycji gospodarstw domowych obniżyły się o 1,9 proc. rok do roku. A w poprzednim kwartale wzrosły o 2,4 proc. W II kwartale jest jeszcze gorzej, bo według
GUS płace realnie obniżyły się o 0,9 proc., więc dochody gospodarstw znowu są niższe.
Dyskonty zamiast delikatesów
Zaciskanie pasa zaczęliśmy od żywności. Nie kupujemy jej wprawdzie mniej, ale szukamy sklepów, gdzie można kupić taniej. Nie chodzimy więc do delikatesów czy drogich supermarketów, ale wybieramy dyskonty, hurtownie czy bazary, gdzie
towary są o 10 – 30 proc. tańsze. O zmianie preferencji zakupowych świadczą nie tylko problemy finansowe sieci delikatesów Bomi czy duże obniżki cen w ekskluzywnej Almie, ale m.in. dynamiczny rozwój dyskontów: od 2007 r. ich udział w handlu detalicznym podwoił się do 15 proc. W tym czasie udział małych sklepów zmalał z 46 proc. do 39 proc.
Antidotum na drożyznę w sklepach znaleźli nawet zagorzali przeciwnicy żywności hipermarketowej. Wielu z nich tworzy grupy konsumenckie, które zaopatrują się bezpośrednio u rolników: np. raz w tygodniu składają zamówienia na produkty, które rolnicy (też zrzeszeni w grupie) przysyłają kurierem. Taka inicjatywa bardzo prężnie rozwija się m.in. na terenie Krakowa, Katowic, Jaworzna i Tarnowa, a ostatnio również w województwach: dolnośląskim, mazowieckim, łódzkim, świętokrzyskim oraz podkarpackim. Aby kupować produkty, trzeba się zarejestrować na stronie internetowej www.odrolnika.pl, wybrać warzywa, owoce, mięso czy jajka i zatwierdzić. Liczba użytkowników rośnie z miesiąca na miesiąc, bo taka
żywność jest nie tylko świeża i nieprzetworzona, ale też od 15 do 20 proc. tańsza.
Jeszcze większą skłonność do oszczędności widać na rynku odzieży. Coraz chętniej zaopatrujemy się na bazarach, w miejscach takich jak np. jak Domy Kupieckie czy gigantyczne Centrum Handlowe Ptak, ale ewidentnie ograniczamy zakupy. Świadczy o tym m.in. spadająca liczba
klientów w eleganckich centrach handlowych i sieciowych sklepach. – W naszej ocenie liczba kupujących spadła o jakieś 20 proc. – mówi Marek Szostak, dyrektor ds. rozwoju w Wójcik Fashion Group.
Żeby powstrzymać spadek obrotów, sklepy decydują się na coraz większe przeceny i promocje. Robią tak m.in. Monari, Aryton czy Tatuum. Wiele z nich już dawno ograniczyło zamówienia nowych towarów i wyprzedaje ubiegłoroczne zapasy. Efektem jest drastyczny, bo aż 45-proc. spadek ilości ubrań, które trafiły od producentów i importerów do sklepów.
Kierownicy sklepów i sprzedawcy potwierdzają, że drastycznie spada sprzedaż spodni, bluzek, koszul. – Wyraźnie widać, że przestaliśmy ślepo podążać za modą, a kupujemy wtedy, gdy naprawdę tego potrzebujemy – mówi Marek Szostak, dyrektor ds. rozwoju w Wójcik Fashion Group. – Widać też zdecydowanie mniejsze zainteresowanie dodatkami, takimi jak szale, czapki czy paski, bez których można się obejść.
Szwajcaria raczej kaszubska
Jednak zdecydowanie bardziej niż na ubraniach i jedzeniu oszczędzamy na przyjemności. Największe sieci kinowe, teatry czy filharmonie zanotowały w ostatnim kwartale niemal 30-proc. spadek sprzedaży biletów. – Co prawda, latem zawsze mieliśmy mniej klientów ze względu na sezon urlopowy, ale w tym roku spadek był wyjątkowo dotkliwy – mówi kasjer w Multikinie na Targówku.
Także na wakacje nie jesteśmy już skłonni wydać tyle, ile rok temu. Nie ma jeszcze wprawdzie twardych danych pokazujących, ilu Polaków wyjechało w tym roku za granicę, ale z ankiet Homo Homini oraz różnych organizacji turystycznych przeprowadzonych jeszcze wiosną wynikało, że w tym roku zdecydowanie więcej Polaków wybierało się na urlop gdzieś w Polsce. Mniej zaś było osób planujących wyjazd za granicę. Z ankiety przeprowadzonej ostatnio przez ING Bank Śląski wynika z kolei, że aż 11 proc. osób zrezygnowało z wcześniej zaplanowanych wojaży na południe i wybrało urlop w Polsce, bo tylko na taki ich było stać. Z tych samych badań wynika, że 30 proc. gotowe było wydać na wakacje najwyżej tysiąc złotych, a co piąta badana osoba – 2 tys. zł. – Biorąc pod uwagę tegoroczne ceny wyjazdów wakacyjnych, a także drogie euro, okazało się, że zagraniczny urlop jest poza zasięgiem dla wielu rodaków – komentuje Tomasz Dziedzic z Instytutu Turystyki.
A jeśli już decydujemy się na wycieczkę zagraniczną, to wybieramy oferty najtańsze, czyli Egipt i Tunezję. Ze statystyk portalu turystycznego EasyGo.pl od stycznia do sierpnia wynika, że na wczasy w Egipcie zdecydowało się 30,23 proc. osób. To stawia ten kraj na pierwszym miejscu listy najczęściej odwiedzanych krajów. Rok temu Egipt wybrało tylko 19,51 proc. klientów. Jednocześnie spada kwota rezerwacji. Według statystyk EasyGo.pl 27,20 proc. osób rezerwowało w tym roku wakacje za 1 – 3 tys. zł. Rok temu takie sumy wydało 22,83 proc. Polaków.
Wśród przyjemności, na których oszczędzamy, jest też wyjście do restauracji. Tylko co piąty z nas stołuje się poza domem regularnie, w tym zaledwie 4,1 proc. robi to przynajmniej raz na tydzień. Większość, prawie 60 proc., w ogóle nie jada w lokalach – wynika z badań przeprowadzonych przez Instytut Homo Homini. O tym, że kryzys wycina klientelę restauracji i barów, świadczy rosnąca liczba bankructw w tej branży: w tym roku rynek skurczył się już o 1,94 proc., co oznacza, że z 67 tys. lokali zostało 65,7 tys. – wynika z wyliczeń Soliditet Polska, należącej do Grupy Bisnode.
Publiczne zamiast prywatnego
Właściwie trudno dziś znaleźć dziedzinę życia, w której nie zdecydowalibyśmy się na cięcia wydatków. Kupujemy np. mniejsze i bardziej ekonomiczne samochody, ograniczamy wyjazdy weekendowe z rodziną, a coraz więcej osób przesiada się z drogich w utrzymaniu aut do autobusów i kolejek. Świadczy o tym szybko rosnąca liczba sprzedawanych biletów komunikacji miejskiej. W Warszawie w lipcu tego roku sprzedano 7,8 mln biletów, a rok temu o ponad milion mniej.
Zaczynamy oszczędzać nawet na dzieciach. W Warszawie, Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku topnieje liczba uczniów w szkołach i przedszkolach prywatnych. Częściowo jest to efekt niżu demograficznego, ale też wielu rodziców przenosi po prostu dzieci do szkół i przedszkoli publicznych. Tak jest m.in. w prywatnej szkole podstawowej na warszawskiej Białołęce, przy ul. Małej Żabki, gdzie z dwóch 15-osobowych klas zostało tylko ośmioro dzieci.
Rzadziej posyłamy dzieci na zajęcia dodatkowe. – Rodzice, układając dzieciom tygodniowy plan, decydują się zwykle na jedno, góra dwa koła zainteresowań, a nie jak do tej pory trzy czy cztery – mówi Katarzyna Lotkowska, wiceprezes Instytutu Nowoczesnej Edukacji.
Nawet medykamentów kupujemy mniej. Z danych IMS Health wynika, że wartość sprzedaży leków w pierwszych miesiącach tego roku spadła o 16 proc., czyli o 1,1 mld zł. – Chętniej sięgamy po tańsze zamienniki – dodaje Michał Pilkiewicz, szef polskiego oddziału firmy analitycznej IMS Health. Największe spadki sprzedaży odnotowano w lekach przeciwko cukrzycy, astmie, w grupie leków antyinfekcyjnych, a także przeciwzakrzepowych i antydepresyjnych. Taki trend niekorzystnie odbije się na kondycji firm farmaceutycznych, hurtowni i aptek. Trzeba się liczyć z kolejnymi zwolnieniami, a co za tym idzie dalszym zaciskaniem pasa.
Prof. Roch Sulima, antropolog kultury
Minimalizm konsumpcyjny – kulturowa reakcja na spowolnienie
Wśród młodych ludzi zapanowała moda na minimalizm konsumpcyjny. Jest to odwrót od wyścigu w zdobywaniu nowych rzeczy i demonstracyjne kupowanie tylko tego, co jest potrzebne. Skąd to zjawisko?
To na pewno przejaw protestu przeciwko rozbuchanemu konsumpcjonizmowi, jaki obserwowaliśmy od kilkunastu lat, ale też coraz powszechniejszej mody na ekologiczny tryb życia. Jednocześnie zaś ten trend wiąże się z realistycznym rozpoznawanie własnych możliwości finansowych. Wielu osób po prostu nie stać na konsumpcjonizm. Mogą więc pod nową postawą ukryć mniejsze możliwości. Bywa to też formą buntu i przekory przeciwko modzie na szpanowanie markami. Ośmieszenie tej ostatniej postawy pozwala zdobyć tożsamość w środowisku.
Czy minimalizm konsumpcyjny będzie przejmowany przez osoby z innych grup wiekowych?
Myślę, że tak. Może nie przez przedszkolaków i uczniów szkół podstawowych, ale w pokoleniu licealistów takie podejście jest możliwe. Zwłaszcza że wielu z nich wzoruje się na pokoleniu studentów. A to właśnie oni w największym stopniu są wyznawcami minimalizmu konsumpcyjnego. Jeśli chodzi o seniorów, to oni z musu są skazani na taką postawę. Nie tylko ze względu na brak pieniędzy, ale i brak możliwości. Jednak osoby, które pracują lub zaczynają pracę, mają wiele sposobów, by konsumować. I właśnie w tej grupie minimalizm może zdobyć najwięcej wyznawców, gdyż w pokoleniu 25 – 30 najsilniej zakorzeniona jest idea ekologii. A ta jest jednym z głównych powodów, dla których ludzie decydują się zerwać z konsumpcjonizmem.
Czy w związku z osłabieniem gospodarczym minimalizm konsumpcyjny będzie przybierał na sile?
Jestem o tym przekonany. To sposób kulturowej reakcji na spowolnienie gospodarcze, ale i antidotum na oswajanie się z nim.