Czyż to nie dziwne, że sprzedawcy funduszy, którzy wcześniej odwoływali się do emocji kupującego (zyski, zyski, zyski!!!), teraz apelują o ich powściągnięcie?

Obserwatorzy rynków i analitycy mają tendencję do upraszczania rzeczywistości. Jednym z aspektów tego upraszczania jest przekonanie o racjonalnym i wyważonym działaniu, jeśli mamy do czynienia z zakupem aktywów oraz niesłychanie emocjonalnym, gdy inwestycję trzeba zakończyć. Szczególnie ze stratą. Duża część czytelników pamięta z ostatnich tygodni zalecenia, by nie poddawać się emocjom i nie wychodzić teraz (czyli podczas spadków) z inwestycji ze stratą.
Wybrane tytuły w gazetach w okresach silnej przeceny wyglądają bardzo podobnie: Inwestorzy powściągnęli emocje; Na rynkach znów uspokojenie; Emocje biorą górę; Gdy emocje ustąpią, wróci hossa.
Nie wiedząc czemu, takich zaleceń nie widać było przed rokiem lub jeszcze wcześniej, gdy hurraoptymizm pozwalał inwestować w spółki, które mogły się co najwyżej pochwalić planami na przyszłość, a nie realnymi osiągnięciami. Wówczas wystarczyło powiedzieć, że kupuje się przyszłe zyski spółek, których akcje wyglądają na niedowartościowane. Warto przypomnieć tu słowa jednego z finansistów przed krachem w USA w 1929 roku: Wygląda na to, że inwestorzy zdyskontowali nie tylko przyszłe zyski, ale również życie pozagrobowe.
Niestety dopóki chciwość jest motorem napędowym naszych działań i przynosi efekty pozytywne, jesteśmy przekonani o naszych fantastycznych umiejętnościach jako inwestora. W okresach gdy pojawia się strach związany z pędzącymi stratami, za winnych uznaje się emocje - najczęściej wszystkich dookoła.
Słownikowa definicja emocji mówi, że jest to globalna reakcja organizmu na niespodziewaną sytuację, na zakłócenie równowagi z otoczeniem. Ma wartość dodatnią lub ujemną. Licznym inwestorom, zarówno amatorom, jak i profesjonalistom wydaje się, że mają wyłącznie wartość ujemną. Może w tych trudnych dla wielu czasach, warto przypomnieć sobie zdarzenia z okresu hossy, gdy pod wpływem emocji podejmowano różne absurdalne decyzje, za które teraz po prostu przyszedł czas zapłaty.
Na początku 2007 roku inwestorzy płacili za certyfikaty funduszy inwestycyjnych 190 zł, choć według wyceny oficjalnej były warte 120 zł. W czerwcu 2007 r. zaciągano kredyty stukrotnie większe od posiadanych środków na zakup akcji LC Corp. Koszt obsługi kredytu powodował, że zysk z debiutu musiał wynieść przynajmniej 23 proc. W połowie 2007 r. TFI na potęgę promowały fundusze wysokiego ryzyka - tzw. małych i średnich spółek, a firmy dystrybucyjne zachęcały do tych produktów osoby o zerowej skłonności do ryzyka. Wszyscy byli podekscytowani ogromnymi zyskami. Niewiele osób zwracało uwagę na banalne relacje ryzyko/zysk. Po spadkach o kilkadziesiąt procent w ciągu pół roku większość wydaje się zaskoczona.
GRZEGORZ ZALEWSKI
ekspert DM BOŚ
Grzegorz Zalewski, ekspert DM BOŚ / DGP