W przedsiębiorstwach, w których udziały ma Skarb Państwa, znów pracuje kadrowa miotła. Jak zawsze po wyborach. Tym razem, ponieważ ponownie wygrała koalicja PO – PSL, miotła czyści spółki np. z ludzi kojarzonych z tracącym wpływy byłym marszałkiem Sejmu Grzegorzem Schetyną.
W ostatnich dniach stanowiska stracili szefowie PGNiG Michał Szubski i PGE Tomasz Zadroga. Zostali wezwani do nowego ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego i zaraz potem jeden po drugim ogłosili swoje dobrowolne odejście „z przyczyn osobistych”.
Na tym nie kończy się lista zagrożonych. Na razie siedzą cicho jak mysz pod miotłą prezes KGHM Herbert Wirth, prezes Orlenu Jacek Krawiec czy zarząd Tauronu. Szef PKO BP Zbigniew Jagiełło też niebacznie nawiązał kiedyś kontakty z trędowatym obecnie Schetyną. Mniejszy lub większy strach może ogarniać szefów z grubsza tysiąca spółek zależnych od resortu skarbu. Miotła może się w każdej chwili poruszyć. Bezpiecznie czują się tylko ci, którzy mają złote spadochrony, czyli kontrakty dające im gigantyczne odprawy, sięgające czasem 4 – 5 mln zł. To może nieco schłodzić zapał tych, którzy czyszczą. Czasem lepiej bowiem poczekać, aż kontrakt sam wygaśnie, niż ryzykować medialną wrzawę. Odprawy, które tylko w 2008 roku wypłacono odwołanym zarządom państwowych spółek (przeważnie zdominowanym przez ludzi powiązanych z PiS), mogły kosztować blisko 100 mln zł.
Nie twierdzę, że część prezesów nie zasłużyła na wieczór pożegnalny. I Zadroga, i Szubski nie zbierali rewelacyjnych recenzji. Pierwszy z nich w 2008 roku wszedł w buty prezesa PGE, przechodząc do energetyki z polskiej spółki Adidasa. Niespecjalnie chyba dogadywał się ze współpracownikami, skoro jego zastępca Wojciech Topolnicki o swoim zwolnieniu dowiedział się z SMS-a. Zadroga nie zrealizował zapowiedzi inwestycyjnych, niewiele dzieje się wokół projektu elektrowni atomowej, a z projektu litewskiej atomówki wycofał się, ponoć nie informując o tym ani ministra skarbu, ani premiera. Z kolei konto Michała Szubskiego obciąża mocno krytykowany kontrakt z Gazpromem z 2010 roku. Niedawno usiłował zawracać rzekę, pozywając Rosjan przed międzynarodowy arbitraż w Sztokholmie. Ale nie z Rosjanami takie numery. Mają nas w garści. Może i przyczyny odwoływania menedżerów są merytoryczne, a może nie. Nie mielibyśmy z pewnością takich wątpliwości, gdyby nabór został odpolityczniony. Nie byłoby dyskusji pracowników firm na korytarzach: ten nowy to od Schetyny? Grada? Czy od Grabarczyka?
Bez wątpienia nadzór właścicielski jest obecnie znacznie lepszy i bardziej cywilizowany niż 5 czy 10 lat temu. Czas życia menedżera w spółce z udziałem Skarbu Państwa znacznie się wydłużył, jak np. w przypadku LOT-u, gdzie wcześniej wynosił pół roku. Poprawił się nabór. Dawniej bezwstydnie zatrudniano polityków, jak słynnego Staszka, który „chciał się sprawdzić w biznesie”, teraz na eksponowane stanowiska trafiają przeważnie menedżerowie z doświadczeniem, tyle że często zaprzyjaźnieni z odpowiednim politykiem.
Radykalnie poprawić sytuację może tylko odkurzenie projektu ustawy o nadzorze właścicielskim, który marszałek Schetyna trzymał w zamrażarce. Nieżyczliwi mu ludzie twierdzą, że nie chciał dopuścić do wycięcia ze spółek kojarzonych z nim menedżerów. Projekt, który przygotował doradca premiera Tuska Jan Krzysztof Bielecki, zakłada, że o nominacjach personalnych decydowałyby wyłącznie kwalifikacje, a potem nadzorowano by jakość zarządzania. Kluczem do odpolitycznionego wyboru byłby niezależny komitet nominacyjny. Idea jest taka, by trafiali doń ludzie niemający nic do stracenia. Z autorytetem, u schyłku kariery zawodowej albo na emeryturze, czyli tacy, którzy o nic nie muszą zabiegać. Podobny system działa z powodzeniem w Norwegii. Należałoby jeszcze pomyśleć o odwoływaniu prezesów. Niezależnie wybierani i trudniej odwoływani prezesi byliby bardziej odporni na naciski swych nadzorców. Minister Budzanowski nie mógłby już np. nakazać firmom energetycznym szukania gazu łupkowego, nawet jeśli uważa, że to genialny pomysł. Jest z wykształcenia także archeologiem, napisał pracę doktorską na temat świątyni Hatszepsut w Egipcie, a więc dobrze wie, że w ten sposób można budować co najwyżej piramidy.
Projekt Bieleckiego ma swoje mankamenty, dotyczy tylko kluczowych spółek i w 100 proc. nie zapobiegnie kolesiostwu. Ale przynajmniej je utrudni. O tym, że ta ustawa trafi w najbliższym czasie pod obrady Sejmu, wspominał także w połowie grudnia sam Budzanowski. – To jest bardzo dobry projekt, choć wymaga drobnych poprawek – mówił. Pytanie, na ile drobne będą te poprawki. I czy ustawę zaakceptuje bez zmrużenia oka zwykle łasy na posady PSL. Jeśli tak, jest szansa, że za rok zacznie ona obowiązywać. W tym czasie jeszcze niejedna nominacja budzić może wątpliwości.
Oczywiście lepszym sposobem na usprawnienie nadzoru właścicielskiego od nowych procedur byłaby szybka prywatyzacja. Obecnie utrudnia ją jednak zła sytuacja na rynkach finansowych. Dlatego lepszy rydz niż nic.