Oficjalna uroczystość trwała około półtorej godziny, sama sesja krótką chwilę. Do rozliczenia mieliśmy tylko kilkanaście zleceń, a realizacji doczekało się zaledwie kilka, bo pozostałe zawierały zbyt rozbieżne kursy. Obroty wyniosły w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze około 1900 zł. Kolejna sesja odbyła się tydzień później i wówczas pracy mieliśmy już trochę więcej.
Rozmowa z Igorem Chalupcem, prezesem zarządu Icentis Corporate Solutions i Icentis Capital. Wieloletnim członkiem Rady GPW, współautorem strategii rynku kapitałowego Agenda Warsaw City 2010, maklerem (nr licencji 45)
Jak to się stało, że 24-letni młody chłopak tuż po studiach został zaangażowany do organizacji pierwszego w powojennej Polsce domu maklerskiego?
O wszystkim zadecydował przypadek. Dzięki niemu, pracując wówczas w firmie konsultingowej, dowiedziałem się, że Bank Pekao SA szuka osoby, która zajęłaby się stworzeniem biura maklerskiego. Nikt specjalnie się do tego nie palił, gdyż bank był wówczas państwowy i nie oferował wysokich zarobków w przeciwieństwie do sektora prywatnego. Jednak sprawy finansowe nie były dla mnie najważniejsze, a pomysł pracy nad czymś zupełnie nowym wydał się niezwykle interesujący. Później okazało się, że była to największa zawodowa przygoda mojego życia.
Rozpoczynając pracę, wiedział pan, jak takie biuro maklerskie ma funkcjonować?
Na studiach, które kończyłem jeszcze w czasach PRL, uczyliśmy się podstaw ekonomii gospodarki kapitalistycznej, tak więc byłem wyposażony w teoretyczną wiedzę na temat giełdy i pracy maklera. Ale czym innym jest rozwinięty rynek, o którym uczono nas na zajęciach, a czym innym praca, którą wówczas wykonywaliśmy. Wszystko tworzyliśmy od zera. Wiesław Rozłucki organizował giełdę, Elżbieta Pustoła – Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych, nieżyjący już Lesław Paga – Komisję Papierów Wartościowych, a ja dom maklerski, który na pierwszej zbliżającej się sesji miał zafunkcjonować i obsłużyć zlecenia. Moja praca miała o wiele więcej wspólnego z pracą menedżera, który musiał zorganizować cały biznes, niż maklera.
Bankowcy, którzy na początku lat 90. byli jedynymi finansistami, musieli was traktować ze sporą rezerwą.
Początkowo patrzyli na nas bardziej jak na nieszkodliwych wariatów i hobbystów niż profesjonalistów. Byliśmy wszyscy bardzo młodzi, a w bankach pracowały osoby z długim stażem. Gdy okazało się, że jesteśmy coraz więksi i zarabiamy prawdziwe pieniądze, zmieniono do nas stosunek. Co więcej, gdy banki zorientowały się, że usługi maklerskie to całkiem spory biznes, same zapałały chęcią ich świadczenia. Jednak próby zmiany regulacji się nie powiodły.



16 kwietnia 1991 roku. Pierwsza sesja giełdy. Były Dom Partii przy Nowym Świecie w Warszawie pękał w szwach, ale nie od delegatów na kolejny zjazd PZPR. Pamięta pan tamten dzień?
Jakby to było wczoraj. W sali notowań tłumy. Dziennikarze z kamerami oraz mikrofonami, prezesi pierwszych pięciu giełdowych spółek, przedstawiciele Ministerstwa Przekształceń Własnościowych z Januszem Lewandowskim na czele, pracownicy giełdy, ogromna liczba osób, które przyszły wprost z ulicy oraz my – maklerzy, którzy mieli przeprowadzić pierwszą sesję. Oficjalna uroczystość trwała około półtorej godziny, sama sesja krótką chwilę. Do rozliczenia mieliśmy tylko kilkanaście zleceń, a realizacji doczekało się zaledwie kilka, bo pozostałe zawierały zbyt rozbieżne kursy. Obroty wyniosły w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze około 1900 zł. Kolejna sesja odbyła się tydzień później i wówczas pracy mieliśmy już trochę więcej.
Ludzie niezwiązani bezpośrednio z giełdą pojęcie o niej wyrabiali sobie na podstawie zagranicznych filmów. Tłum rozentuzjazmowanych maklerów ze słuchawkami telefonów przy uchu i kartkami papieru w rękach składa zlecenia głośnymi okrzykami. Nie mieliście problemu z przekonaniem ludzi, że w Warszawie dzieje się równie dużo, chociaż tego nie widać?
Sesja na warszawskiej giełdzie nie mogła wyglądać tak samo jak na parkiecie w Nowym Jorku, bo od początku wprowadzono inny system zawierania transakcji. Klienci przychodzili do oddziału biura maklerskiego, tzw. POK-u (punktu obsługi klientów), składali zlecenie, które przesyłano faksem do centrali w Warszawie. My ręcznie wprowadzaliśmy je do komputera i przekazywaliśmy na giełdę. Tam powstawała księga podaży i popytu i ustalano kurs dnia. Nie było to widowiskowe przedsięwzięcie. Pamiętam, jak dziennikarze, chcąc zrobić dobre zdjęcie, poprosili nas, abyśmy ubrani w już słynne czerwone szelki udawali, że rozmawiamy przez telefon i przyjmujemy zlecenia od klientów. Tyle że telefony na giełdzie nawet nie miały sygnału, bo nie były używane do przyjmowania zleceń.
Kim byli ludzie, którzy składali pierwsze zlecenia? Wiedzieli, co robią, czy musieliście im tłumaczyć, na czym polega giełda?
Różnie. Przychodziły osoby, które wcześniej miały już do czynienia z obligacjami Skarbu Państwa. Ale trafiały do nas też osoby starsze czy też ludzie zainspirowani zagranicznymi filmami, którym wydawało się, że o giełdzie wszystko wiedzą, a zdarzało się, że ta mniej wyedukowana grupa klientów nie rozumiała różnicy między akcjami a lokatą bankową. Niełatwo było wytłumaczyć, że zakupione akcje za tydzień (sesje na początku odbywały się raz w tygodniu) mogą być warte o wiele więcej lub mniej. Mieliśmy do wykonania ogromną pracę edukacyjną.
Można było wtedy dorobić się fortuny na handlu akcjami?
Raczej nie. Przynajmniej na pierwszych sesjach. Liczba spółek była niewielka, obroty małe, a sesje odbywały się raz na tydzień. W kolejnych latach szanse na duże pieniądze wzrastały. W szczycie pierwszej hossy, gdy na giełdzie znalazł się Bank Śląski, kursy akcji rosły po kilkanaście procent na sesji. Ale obroty wciąż były stosunkowo niskie. Cała giełda miała nie więcej niż 5 mld zł kapitalizacji. Dziś na pewno można zarobić dużo więcej.
Czy inwestował pan swoje pieniądze w akcje?
Przez prawie 15 lat pracy na rynku kapitałowym praktycznie nie inwestowałem w akcje. Pracując w największym biurze maklerskim, narzuciłem sobie samoregulację, aby nie inwestować, gdyż byłoby to nieetyczne działanie, szczególnie gdy mieliśmy tak ogromny, ponad 50-proc. udział w rynku. Później zostałem członkiem Rady Giełdy i z definicji nie mogłem nabywać akcji. Następnie pracowałem w Ministerstwie Finansów, więc też nie wypadało mi inwestować na giełdzie, a gdy zostałem prezesem PKN Orlen, nie miałem zwyczajnie na to czasu. Teraz część moich oszczędności jest ulokowana w akcjach, ale nie kupuję ich sam, robią to zarządzający moim portfelem.