W środku kontynentu pogrążonego w kryzysie Szwajcaria wydawała się najbezpieczniejszą przystanią. Dziś eksporterzy uciekają z produkcją za granicę, a banki gorączkowo szukają sposobów na ulokowanie kapitału. Gospodarka zwalnia.
W środku kontynentu pogrążonego w kryzysie Szwajcaria wydawała się najbezpieczniejszą przystanią. Dziś eksporterzy uciekają z produkcją za granicę, a banki gorączkowo szukają sposobów na ulokowanie kapitału. Gospodarka zwalnia.
Szwajcaria padła ofiarą własnego sukcesu. Frank osiągnął najwyższy kurs od 38 lat wobec euro, a wcześniej koszyka walut, które się nań złożyły. Jest też równy dolarowi (taki parytet przez parę tygodni obowiązywał już w 2008 r.). Inwestorzy z całego świata kupują na przemian złoto i szwajcarską walutę, uznając, że w niepewnych czasach to ostatnie dobra, na jakie można postawić.
Z powodu siły franka włosy z głowy wyrywa sobie jednak nie tylko 600 tys. Polaków, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w tej walucie. Także w Szwajcarii hossa nie wywołuje entuzjazmu. Przeciwnie: dusi gospodarkę, w ogromnym stopniu uzależnioną od eksportu. Aż 100 tys. Szwajcarów może stracić pracę, jak ostrzegają związki zawodowe. Narodowy Bank Szwajcarii (SNB) przewiduje, że zbyt silna waluta sprowadzi wzrost gospodarczy z 2,5 proc. w zeszłym roku do 1 proc. w tym roku i być może jeszcze mniej w nadchodzących latach. Największe koncerny kraju – od Swatcha po Novartis i Nestle – naciskają na władze, aby osłabiły franka.
W zeszłym roku próbę zmiany kursu podjął prężny prezes SNB, 47-letni Philipp Hildebrand. Interwencja banku centralnego na rynku skończyła się jednak fatalnie. Nie tylko nie udało się zapobiec aprecjacji franka do euro o 15 proc. i do dolara o 10 proc., lecz także bank poniósł kolosalną stratę 30 mld franków (jeszcze rok wcześniej wypracował zysk 10 mld). Po raz pierwszy od lat nie będzie więc w stanie wypłacić kantonom i rządowi centralnemu dywidendy, która jest dla nich jednym z najważniejszych źródeł dochodów. – Szwajcaria stała się piłką kołyszącą się na rozchwianym oceanie: wartość jej waluty zależy od przepływu międzynarodowych kapitałów, na które ma ograniczony wpływ – przekonuje „DGP” Neil Shearing, ekonomista agencji analitycznej Capital Economics.
Na korzyść franka działa budowana latami reputacja. Kto lokował oszczędności (choć już niekoniecznie brał kredyt) w szwajcarskiej walucie, nigdy na tym nie stracił. W 1945 r. na mocy porozumień z Bretton Woods za jednego dolara można było uzyskać tylko 4,3 franka. Dziś szwajcarska waluta jest przeszło czterokrotnie silniejsza. W swojej historii została zdewaluowana raz, i tylko dlatego, że taki sam los spotkał jednocześnie wszystkie największe waluty świata: dolara, funta, franka francuskiego. 27 września 1936 r. zarządzeniem władz w Bernie szwajcarski frank zmniejszył swoją wartość o 30 proc.
– Szwajcaria jest uważana za bezpieczną przystań z trzech powodów: nadzwyczajnej stabilności politycznej, prężnej gospodarki i skutecznego nadzoru bankowego – tłumaczy „DGP” Anders Aslund, ekonomista waszyngtońskiego Peterson Institute for International Economics.
Ośmiomilionowy kraj dopracował się dochodu narodowego (ponad 500 mld dol.), który niewiele ustępuje pięciokrotnie ludniejszej Polsce (700 mld dol.). W środku kontynentu pogrążonego w kryzysie zadłużenia Szwajcaria w zeszłym roku nie tylko nie miała kłopotów z długiem, ale wręcz wypracowała nadwyżkę budżetową. Mimo sporej imigracji utrzymała także jeden z najniższych wskaźników bezrobocia na świecie (3,9 proc. osób w wieku produkcyjnym) i wręcz niezauważalną (0,7 proc. w zeszłym roku) inflację.
To jednak przede wszystkim sposób, w jaki w Bernie poradzono sobie z kryzysem bankowym, wywołał podziw inwestorów i uruchomił lawinę kapitałów, które powodują, że frank rośnie dziś jak na sterydach. Aktywa szwajcarskich banków odpowiadają 700 proc. dochodu narodowego kraju – najwięcej na świecie poza Islandią (900 proc.). Tyle że kryzys złych długów i nieruchomościowa bańka pogrążyły wyspę, podczas gdy Szwajcaria ma dziś lepszą reputację niż kiedykolwiek.
Tajemnica tkwi w reakcji banku centralnego na nadchodzącą burzę. We wrześniu 2008 r., jeszcze przed upadkiem Lehman Brothers, Philipp Hildebrand rozpoczął restrukturyzację dwóch największych instytucji finansowych kraju – UBS i Credit Swiss. Zostały częściowo znacjonalizowane, dokapitalizowane i przeszły ostrą kurację odchudzającą. Bank centralny narzucił im też bardzo wyśrubowane normy kapitałowe. Podczas gdy dopiero od 2018 r. nowe reguły międzynarodowe (tzw. Bazylea 3) będą wymagały od banków utrzymywania rezerw odpowiadających 7 proc. udzielonych kredytów, szwajcarskie placówki już teraz muszą utrzymywać rezerwy warte 19 proc. przyznanych pożyczek. Dodatkowo zostały one zobowiązane do radykalnej reformy systemu płac dla menedżerów, by zniechęcić ich do podejmowania zbyt ryzykownych operacji. Zaś UBS i Credit Suisse musiały tak przebudować swoją strukturę organizacyjną, aby w razie kłopotów łatwo było oddzielić zdrowe części obu instytucji od tych, które nie zdołają samodzielnie utrzymać się na rynku.
Szwajcarów zgubił jednak brak odwagi europejskich sąsiadów. – W Unii Europejskiej żaden kraj nie przeprowadził dogłębnej operacji uzdrowienia banków w obawie, że będą musiały zostać sprzedane obcemu kapitałowi albo dlatego, że powiązania elit politycznych z elitami finansowymi okazały się zbyt bliskie. W tej sytuacji nie wiadomo, kto jakie trupy ukrywa jeszcze w szafie. Wyjątkiem jest Szwajcaria, której banki są pewne – mówi „DGP” Nicolas Veron, główny ekonomista brukselskiego Instytutu Breugla.
Taka postawa ma fatalne skutki dla szwajcarskiej gospodarki. Za jedno euro można dziś otrzymać zaledwie 1,25 franka wobec 1,65 jeszcze trzy lata temu. To oznacza, że szwajcarskie koncerny, które aż 60 proc. przychodów uzyskują z eksportu, muszą produkować ze stratami. – Sytuacja jest dramatyczna. Jeśli chcemy utrzymać zatrudnienie, musimy zamienić franka na euro – przekonuje Paul Rechtsteiner, szef wpływowej Konfederacji Związków Zawodowych. Pomysł przyjęcia europejskiej waluty w kraju, któremu do tego stopnia zależy na utrzymaniu neutralności, że dopiero w 2003 r. przystąpił do ONZ, pozostaje jednak całkowitą fikcją. I świadczy o desperacji, z jaką Szwajcarzy starają się znaleźć wyjście z trudnej sytuacji.
Peter Spuhler, prezes koncernu Stadler budującego składy kolejowe, ostrzegł, że jeśli kurs franka szybko nie osłabnie, firma będzie musiała wyprowadzić produkcję do krajów o niższych kosztach. Już teraz rozbudowuje zakłady w polskich Siedlcach. – Zbyt silny frank powoduje kłopoty dla szwajcarskich firm nastawionych na eksport. Z tego powodu rezygnujemy z wielu projektów inwestycyjnych – ostrzega Spuhler. Nestle, ikona szwajcarskiej gospodarki, już teraz ograniczyła produkcję na terenie rodzimego kraju do 2 proc.
Jednym z pomysłów forsowanych przez przemysłowców jest ustanowienie przez bank centralny odrębnego, urzędowego kursu franka dla firm zajmujących się eksporterem. To jednak niemal równie utopijna wizja co przyjęcie euro. Oznaczałaby bowiem likwidację wolnego rynku walutowego, który jest podstawą rozwoju sektora bankowego kraju. W połowie lat 70. Szwajcarzy próbowali już zresztą przyjąć podwójny kurs, ale doprowadziło to do poważnego kryzysu gospodarczego.
Szwajcarski ekonomista Walter Wittmann lansuje dwa inne, równie kontrowersyjne rozwiązania. Jego zdaniem należałoby zastanowić się nad wprowadzeniem podatku od transakcji walutowych obejmujących wymianę dolara czy euro na franki. W ten sposób można by poskromić spekulację na wzrost kursu szwajcarskiej waluty, której miałby się w szczególności dopuszczać UBS (drugi co do wielkości bank świata zajmujący się operacjami walutowymi). Szwajcarskie banki ostrzegają jednak, że w takim przypadku i one będą musiały znaleźć inną ojczyznę, aby móc skutecznie konkurować z obcymi potentatami. Innym pomysłem Wittmanna jest wprowadzenie przez bank centralny „negatywnych stóp procentowych”, czyli kredytów, do których miałby on dopłacać. W ten sposób na rynku pojawiłoby się tyle franków, że ich zakup przestałby być dla inwestorów opłacalny, a kurs automatycznie by osłabł. Daniel Lampart, główny ekonomista Szwajcarskiego Banku Narodowego, ostrzega, że ta propozycja również nie ma szans na realizację. Oznaczałaby wyrzeczenie się przez SNB najważniejszego statutowego celu: walki z inflacją. W ten sposób runęłaby budowla, na której opiera się od lat wiarygodność szwajcarskiego systemu bankowego. Już teraz stopy procentowe (0,5 proc.) są utrzymywane na rekordowo niskim poziomie, ledwie poniżej inflacji.
Kolejne pomysły powstrzymania aprecjacji franka przypominają próby zawracania kijem wody w Wiśle. Stabilność Szwajcarii staje się tak cenna, że na konta tutejszych banków płyną coraz szerszym strumieniem oszczędności wszystkich bogaczy świata, powodując dalszą aprecjację franka. Z najnowszych danych wynika, że szwajcarskie banki zgromadziły już kolosalną kwotę 5,6 biliona franków, a filie zagranicznych banków działających w Szwajcarii – kolejne 0,9 biliona franków. Typowa jest tu strategia oszczędzania tenisisty Rogera Federera, którego konto urosło w zeszłym roku o 66 proc. do prawie 300 mln franków. W tym czasie zgromadzony w Szwajcarii majątek Ingvara Kamprada (twórcy IKEI) osiągnął 36 mld franków, rodziny Hoffmanów (właścicieli koncernu farmaceutycznego Roche) 14 mld franków, a rodziny Brenninkmeijer (należy do nich sieć sklepów C&A) – 13 mld franków. Do niedawna z takiego napływu cieszył się przynajmniej jeden sektor szwajcarskiej gospodarki: banki. Ale to już przeszłość. – Silny frank uderza w instytucje finansowe, nie jest w ich interesie – twierdzi w oficjalnym komunikacie Stowarzyszenie Prywatnych Banków Szwajcarii (SPBA).
Dlaczego? Aby napływ kapitałów był dla szwajcarskich banków opłacalny, muszą znaleźć korzystne sposoby ich ulokowania. Tymczasem z powodu przewartościowania narodowej waluty nie tylko przedsiębiorstwa w samej Szwajcarii przestają się rozwijać i nie biorą pożyczek, lecz także kredyty we frankach nie są też popularne za granicą. W Polsce jeszcze w 2008 r. stanowiły one aż 78 proc. wszystkich udzielanych kredytów hipotecznych, jednak dziś ten współczynnik spadł do ledwie 5 proc. nowo udzielanych kredytów. W tym samym czasie zadłużenie Polaków skoczyło ze 190 do 270 mld zł, w ogromnym stopniu z powodu gwałtownej aprecjacji kursu niegdyś uwielbianej, ale dziś przeklinanej przez kredytobiorców waluty.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama