Europa będzie wykuwać się w kryzysach i będzie sumą rozwiązań przyjętych podczas tych kryzysów – wypowiedziane trzy dekady temu spostrzeżenie Jeana Monneta na temat Unii Europejskiej, której francuski mąż stanu był jednym z ojców założycieli, pozostaje aktualne. Dziś, gdy echa kryzysu finansowego z kwietnia i maja rozeszły się po strefie euro, przyszłość gospodarki zjednoczonej Europy i unii monetarnej zależy od tego, do jakiego stopnia decydenci zdecydują się poprzeć dalszą integrację.
Niewielu zdaje sobie sprawę z tego lepiej niż szef MFW Dominique Strauss-Kahn. – Centrum musi otrzymać większą rolę w kształtowaniu narodowych polityk fiskalnych, jeżeli strefa euro (EMU) ma się stać bardziej efektywną oraz trwałą unią monetarną – powiedział. Jednak zapał do dzielenia się suwerenną władzą z Brukselą jest coraz mniejszy w państwach należących do EMU. W niewielu krajach sprzeciw wobec ustanowienia centralnych władz fiskalnych na wzór amerykański jest silniejszy niż w Niemczech. Tegoroczne doświadczenia wyniesione z akcji ratunkowej dla strefy euro zniechęciły opinię publiczną do centralizmu. Wzmocniły również nacisk Berlina na bardziej restrykcyjne zapisy regulujące działanie EMU, nawet z możliwością wyrzucenia z niej kraju, który łamie obowiązujące zasady.
Pogodzenie tych ścierających się wizji to zadanie, którego dzisiejsi liderzy strefy euro nie mogą dłużej odkładać. Potrzeba utrzymania wiarygodności w oczach USA, Chin i innych globalnych partnerów, nie wspominając już o rynkach finansowych, wymaga działania. W maju wydawało się, że istnieje generalna zgoda co do potrzeby wzmocnienia dyscypliny budżetowej, usunięcia rozbieżności w poziomie konkurencyjności i nierównowag makroekonomicznych oraz ustanowienia trwałego systemu zarządzania kryzysowego dla strefy euro. Jednak dla niektórych utworzenie w sierpniu trzyletniego, dysponującego 440 mld euro Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF) dla EMU, który ma pomagać krajom w ciężkiej sytuacji, przekreśliło potrzebę pilnego ustalenia długoterminowych porozumień na wypadek katastrof w stylu greckim.

Coraz więcej wątpliwości

Pozostają również wątpliwości co do skuteczności najnowszych propozycji, które powinny wejść w życie w przyszłym roku, a które dotyczą wzmocnienia nadzoru budżetowego. Zaczynają się one od wczesnego przedłożenia budżetów narodowych do analizy Komisji Europejskiej i innym krajom. Potem następowałaby rekomendacja polityczna gwarantująca, że każdy rząd stosuje się do zasad strefy euro i ogólnych celów gospodarczych Europy. Rządy musiałyby zgodnie z tym korygować swoje budżety. Jednak Francja i Niemcy twierdzą, że system musi unikać „naruszenia prerogatyw budżetowych parlamentów narodowych” – co może potencjalnie storpedować całą inicjatywę.
Tak jak podczas zażartego sporu toczonego w latach 90. o pakt stabilizacji i rozwoju, fiskalną biblię strefy euro, dzisiejsze dysputy koncentrują się wokół pytania, czy rządy kiedykolwiek podporządkują się zasadom przewidującym automatyczne kary dla państw członkowskich strefy euro w imię zachowania dyscypliny budżetowej. Lekcja z pierwszych 11 lat istnienia unii monetarnej, co przyznaje większość europejskich polityków, jest taka, że presja innych krajów stanowi niewystarczający środek nacisku. – Problem polega na tym, że potencjalni grzesznicy sądzą obecnych grzeszników. Dlatego musimy postawić na większy automatyzm – mówi Joerg Asmussen, sekretarz stanu w niemieckim ministerstwie finansów.
Jednak sankcje takie jak zawieszenie prawa głosu wydają się niedopuszczalne w świetle traktatu lizbońskiego, a po mozolnych negocjacjach wokół tego dokumentu niewielu poza Niemcami ma ochotę na dalsze reformy. – To byłby przepis na serię politycznych dramatów, które z pewnością nie byłyby pożądane – mówi jeden z wysokich rangą decydentów, który pomagał budować majowy plan ratunkowy dla strefy euro.
W dużej mierze z tego powodu Francja i Niemcy zaproponowały kompromis, w ramach którego większość państw strefy euro mogłaby zawrzeć porozumienie polityczne wykluczające państwo łamiące przepisy z konkretnych głosowań. W lutym 2000 roku kraje UE zamroziły stosunki polityczne z Austrią, kiedy skrajnie prawicowa Partia Wolności weszła do koalicji rządzącej. Siedem miesięcy później UE uznała, że sankcje były kontrproduktywne i je zniosła.



Z kim rozmawiać?

Inną słabością jest syndrom „Brukseli mówiącej do Brukseli”, zidentyfikowany przez Alessandro Leipolda, byłego ekonomistę MFW. Coroczne wytyczne gospodarcze (znane jako programy stabilizacji i konwergencji), które każdy rząd UE musi przesłać do Brukseli, mogą znaczyć coś dla komisji i innych rządów, ale „są niemal całkowicie nieznane w państwach członkowskich, nie są częścią narodowej debaty publicznej i są ostatecznie usuwane z codziennego procesu decyzyjnego”.
Z podobną krytyką spotyka się najnowszy unijny plan 10-letni – Europa 2020 – mający zdynamizować wzrost, zatrudnienie i konkurencyjność. – Przekonanie, że jedna centralna strategia może odpowiadać całej, liczącej 27 państw UE, jest zakorzenione w mentalności centralnego planowania, która może jedynie zaszkodzić wzrostowi gospodarczemu – uważa Fredrik Erixon z Europejskiego Centrum Badań nad Międzynarodową Polityką Ekonomiczną.
Czy to na poziomie UE, czy narodowym, potrzebne są pilne działania, bo inaczej globalny spadek znaczenia Wspólnoty jest przesądzony. Realny wzrost PKB regionu w latach 1981 – 1993 wynosił 2,5 proc, w okresie 1993 – 2003 spadł do dwóch procent, a obecnie wynosi marny jeden procent.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że liderzy biznesmeni podkreślają konieczność szerszego otworzenia rynków. Wprowadzenia lepszego systemu edukacji reformy sektora publicznego. – Czasami mam uczucie, że przyszłość leży w regionie Azji – Pacyfiku, że USA i Kanada mogą się szybko rozwijać, ale tu, w Europie, stoimy w miejscu, nie chcąc zaakceptować szybkich zmian zachodzących w świecie – mówi niemiecki przemysłowiec Juergen Thumann, prezes organizacji lobbystycznej BusinessEuropeemployers.
– Nie jestem pewna, czy Europa będzie jeszcze kiedykolwiek mówić jednym głosem tak jak pięć czy sześć lat temu. Świat zmienia się dynamicznie na naszych oczach – przyznaje francuska minister finansów Christine Lagarde. Jednak hiszpański szef resortu finansów bagatelizuje zagrożenie marginalizacji Europy. – Wszyscy uważają, że weszliśmy w fazę upadku, ale ja uważam, że jest wręcz przeciwnie, ponieważ podejmujemy działania we właściwym momencie, by być gotowymi, by utrzymać nasz potencjał, wpływy i konkurencyjność w XXI wieku – mówi.

Upadek nie jest możliwy

Szukającej ekonomicznego odrodzenia Europie nie brakuje pomysłów. Szefowa francuskiej federacji pracodawców Medef Laurence Parisot uważa, że punktem wyjścia musi być rozszerzenie wspólnego rynku. – Amerykańskie firmy rosną szybko, ponieważ ich rodzinny rynek jest tak duży. Podobnie ma się rzecz z Chinami. Europa musi więc obowiązkowo utrzymać i rozwijać swój wspólny rynek – dodaje.
Rozszerzenie wspólnego rynku na obszary takie jak usługi czy branża usług cyfrowych jest kwestią bliską sercu wielu decydentów, od prezesa EBC Jeana-Claude’a Tricheta do Włocha Mario Montiego, byłego komisarza UE ds. rynku wewnętrznego i konkurencji, który w maju przedstawił raport w tej sprawie. Jednak wspólny rynek łączy nie tylko strefę euro, ale całą, liczącą 27 państw UE. Dla każdej grupy państw debata nad rozszerzeniem wspólnego rynku wiąże się z tym samym trudnym wyborem – czy pójść na bliższą integrację.
Z Chorwacją, kilkoma innymi państwami Europy Południowo-Wschodniej i być może Islandią blok w następnej dekadzie rozrośnie się do ponad 30 członków i unijne instytucje będą wymagały kolejnej reformy. Przede wszystkim chodzi o to, żeby Europa działała i mówiła jednym głosem, po to, by zmaksymalizować swój wpływ w świecie naznaczonym w równym stopniu rywalizacją, co współpracą pomiędzy siedmioma lub ośmioma wielkimi potęgami. Jednak politycy i wysocy rangą urzędnicy UE przestrzegają, że pochopne byłoby twierdzenie, że następna fala ekspansji przyniesie bliższą integrację.
Jeden z niedawno emerytowanych brukselskich decydentów, który był świadkiem każdego kryzysu UE od końca lat 80., mówi, że traktat lizboński, który wymagał ośmiu lat negocjacji, zanim wszedł w życie w grudniu ubiegłego roku, wcale nie jest krokiem w kierunku bliższej integracji. Wniosek, jak twierdzi, jest taki, że Europa być może przekroczyła już szczytowy moment powojennej integracji. – UE się nie ustabilizowała. Jest krucha – mówi. – Nie minęliśmy jeszcze punktu, zza którego nie ma powrotu. Oczywiście nie zniknie. Ale upadek jest możliwy.