Już w tym roku państwo będzie zadłużone na ponad połowę tego, co ma. Koszt obsługi tego długu pochłonie natomiast więcej, niż wynosi suma wszystkich wpłat z tytułu PIT. Innymi słowy, gdyby nie zadłużenie państwa, Polacy nie musieliby płacić podatku dochodowego.
W debacie publicznej i w mediach dominują tematy dotyczące krzyża, pomnika, wykluczenia z partii posłanki opozycji, stanu duchowego premiera i rozgrywek o władzę w PO. Jednak prawdziwe problemy są gdzie indziej. Rząd przedstawił właśnie projekt budżetu państwa na przyszły rok. Są w nim dwie niezwykle niepokojące dane. Pierwsza: dług publiczny przekroczy w tym roku połowę tego, co posiadamy, i wyniesie ponad 53 proc. produktu krajowego brutto, mimo zapowiedzianego podniesienia VAT. To nie koniec zadłużania państwa. Za trzy lata dług zbliży się do 1 bln zł. Żyjemy na kredyt, a w spadku naszym dzieciom zamiast sprawnego państwa zostawimy gigantyczne długi. Druga rzecz: w przyszłym roku obsługa długu pochłonie prawie 39 mld zł. Z PIT wpłynie do budżetu 36 mld zł. Oznacza to, że wszystkie dochody, które budżet otrzyma z naszych podatków osobistych, przeznaczy na to, by spłacać odsetki od zaciągniętych pożyczek.
Można argumentować, że pieniądze nie zostały pożyczone na darmo, tylko usprawniły nasze państwo. Przyjrzyjmy się więc państwu. Czy mamy dobrą sieć dróg? Czy sądy dzięki informatyzacji szybko wydają wyroki? A może polska armia jest jedną z najlepszych na świecie? Niestety tak nie jest. Trudno znaleźć dziedzinę, która działa sprawnie lub nie chyli się ku upadkowi. Służba zdrowia, sądy, policja, wojsko, infrastruktura, edukacja, szkolnictwo wyższe, publiczna opieka nad dziećmi – wszystko kuleje lub jest niewydolne. Może chociaż zainwestowaliśmy te pożyczone pieniądze w przyszłe pokolenia – w dzieci i politykę rodzinną? Także tu spotka nas rozczarowanie. Polska pod względem wskaźnika urodzeń zajmuje 209. miejsce na świecie – na 223 klasyfikowane kraje. Nawet Chiny, które prowadzą politykę jednego dziecka, są przed nami. Nie dość więc, że żyjemy ponad stan, to jeszcze długi zrzucimy na barki nielicznych przyszłych pokoleń.
Pieniądze są trwonione, wydawane bezmyślnie i bezsensownie na cele, które nie są ani rozwojowe, ani nie poprawiają jakości życia. Jednak w piersi powinni się uderzyć nie tylko rządzący, lecz także obywatele. Niech każdy z nas odpowie szczerze, czy nie zna zdrowego jak koń „rencisty”, który bierze świadczenie z ZUS i pracuje w najlepsze. Ile kosztuje utrzymanie młodych emerytów, którzy otrzymują świadczenia od 55. roku życia? Ich praw się broni, ale przecież ktoś musi sfinansować ich emerytury, bo składki wpłacone przez te osoby nie wystarczą. Oburzamy się, gdy słyszymy o 40-letnich emerytach, byłych policjantach czy żołnierzach. Gdy tylko jednak padnie hasło podniesienia wieku emerytalnego, wokół słychać zdecydowane „nie”. Bogaty rolnik w KRUS może i powinien płacić wyższe składki, ale żywi naród, więc zostawmy go w spokoju – słyszę. Becikowe jest bezsensowne, ale niech ktoś spróbuje je ruszyć.
Nie ma darmowych lunchów. To proste, ale fundamentalne zdanie Miltona Friedmana powinno służyć za drogowskaz. Tym, którzy są zadowoleni, że zyskali jakiś przywilej, niech przyjdzie do głowy także i to, że nadejdzie czas zapłaty. Jeśli ktoś cieszy się, że oszukał ZUS i dostał rentę, niech się nie oburza, że czeka 1000 dni na zabieg w szpitalu. Albo 1000 dni na wyrok sądu w sprawie o zwrot swoich należności. To system naczyń połączonych.
To oczywiste, że ludzie będą wykorzystywać wszelkie możliwe luki, aby zdobyć przywilej lub korzyść. Tu jednak pojawia się zadanie dla polityków. Powinni tak zorganizować państwo, by eliminować niesprawiedliwe i bezsensowne wydatki. Często jest to niepopularne, ale konieczne. Inaczej zadłużenie nieuchronnie doprowadzi nas do ruiny.