Stabilna konsumpcja amortyzuje wpływ globalnego kryzysu. Osłabienie złotego pomaga utrzymać dodatnią dynamikę PKB. Rachunek za rozluźnienie fiskalne dopiero będziemy płacić.
Wysokie tempo wzrostu gospodarczego przed wybuchem kryzysu, odporność polskich konsumentów na złe informacje z zagranicy, stabilny sektor bankowy i wolny kurs złotego, to główne przyczyny, dla których nie mamy recesji, uważają ekonomiści. DGP poprosił o odpowiedź na pytanie, dlaczego polska gospodarka, rok po upadku banku, który uznano za początek globalnego kryzysu, wciąż jest na plusie.

Paniki nie było

Nasi rozmówcy podkreślają, że w pierwszych miesiącach po upadku Lehman Brothers bardzo ważne było zachowanie się polskich konsumentów. Zwłaszcza to, że nie wpadli oni w panikę i nie ruszyli na banki, by wycofywać z nich swoje depozyty.
– Paniki nie było. To jest jeden z bardzo istotnych czynników. Gdybyśmy mieli załamanie sektora finansowego, spowolnienie mogłoby być głębsze i trudniej byłoby z niego wyjść – mówi Piotr Kalisz, ekonomista Citi Handlowego.
Przypomina, że polskie banki nie angażowały się w ryzykowne instrumenty pochodne, na których wykoleiły się instytucje finansowe w Europie Zachodniej i USA.
– Nie było więc powodu, żeby uciekać z oszczędnościami. Być może wojna na oprocentowanie depozytów, jaką zafundowały sobie polskie banki pod koniec roku, miała tu też znaczenie, ale raczej drugorzędne – mówi ekonomista.
Eksperci zwracają uwagę na utrzymująca się niezłą dynamikę konsumpcji pod koniec ubiegłego i na początku tego roku. W IV kwartale wynosiła ona 5,3 proc. – więcej niż kwartał wcześniej. W I kwartale tego roku było to 3,3 proc.
Marcin Mrowiec, ekonomista Pekao, uważa, że decydujące znaczenie miał punkt startu: polska gospodarka w przededniu kryzysu była rozpędzona, z tempem wzrostu PKB na poziomie zbliżonym do 5 proc. rocznie.
– Polski konsument przyzwyczaił się, że realne wynagrodzenie rośnie o kilkanaście procent rocznie i nie ma problemów z pracą. Przez ponad dwa lata byliśmy w stanie konsumpcyjnej euforii. I gdy zaczęły napływać informacje o kłopotach gospodarek Zachodu, konsumenci w Polsce uznali, że ich to nie dotyczy – mówi analityk.
Konsumpcja prywatna nie hamowała aż tak gwałtownie z jeszcze jednego powodu – przedsiębiorstwa zareagowały zupełnie inaczej niż w czasie kryzysu lat 2001–2002.
– Wyniki przedsiębiorstw z poprzednich lat dały im pewną poduszkę finansową, dzięki której nie musiały one redukować zatrudnienia tak bardzo jak mogłyby – ocenia Ernest Pytlarczyk, ekonomista BRE Banku.
Przypomina, że na początku dekady ograniczanie zatrudnienia było zdecydowanie bardziej radykalne, a charakterystyczną cechą poprzedniego kryzysu były masowo występujące zatory płatnicze.
– Teraz sytuacja jest inna. Wiele przedsiębiorstw zdecydowało się na ucieczkę do przodu. Starają się utrzymać zatrudnienie i najprawdopodobniej traktują to, co się dziś dzieje w gospodarce, jako krótkookresowe zaburzenie – ocenia ekonomista BRE Banku.
Według Jakuba Borowskiego z InvestBanku uelastycznienie rynku pracy to jeden z pozytywnych skutków kryzysu.
– Mamy zjawisko dzielenia się pracą, firmy zachowują się tu dość elastycznie – mówi ekonomista.
Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, dodaje, że takie zachowanie przedsiębiorców jest jeszcze skutkiem tzw. rynku pracownika – czyli małej podaży na rynku pracy w 2006 i 2007 roku.
– Kryzys się kiedyś skończy, a firmy nie chcą się rozstawać z pracownikami, o których musiały walczyć przez poprzednie dwa lata. Przy poprzednich okresach spowolnienia przedsiębiorca wychodził z założenia, że można kogoś zwolnić, a potem, gdy sytuacja się poprawi, zatrudnić. Teraz dobrze pamiętają, że był taki okres, w którym o pracownika trzeba się było bić – mówi prezes KIG.



Pomogła ekspansja fiskalna

Andrzej Arendarski dodaje, że w dostosowaniu na rynku pracy pomógł rządowy program wspierania zatrudnienia. To jeden z nielicznych przykładów polityki gospodarczej w okresie kryzysu. Rozmówcy DGP na ogół nie mają dobrego zdania o rządowych pakietach antykryzysowych.
– To, że nie wpadliśmy w recesję, z pewnością nie jest skutkiem pakietu antykryzysowego. Pomógł nam słaby złoty, a dokładniej fakt, że dzięki temu w ciągu dwóch miesięcy praktycznie zbilansował nam się handel zagraniczny, co uchroniło nas przed standardowym kryzysem walutowym, jaki przechodzą niektóre emerging markets – mówi Ernest Pytlarczyk.
Eksperci zwracają uwagę na jeden aspekt rządowej polityki: rozluźnienie fiskalne. Ich zdaniem świadczyć o tym może duży, ponad 14-proc. wzrost konsumpcji sektora publicznego, jaki nastąpił w IV kwartale ubiegłego roku.
– Poza tym nie nastąpiły np. żadne cięcia w budżetówce, nie było ograniczania wynagrodzeń w tym sektorze, co mogło mieć też pozytywny wpływ na konsumpcję prywatną – mówi Ernest Pytlarczyk.
Na efekty utrzymywania wysokich wydatków przy spadających dochodach nie trzeba było długo czekać. Bezpośrednim skutkiem jest wzrost deficytu sektora finansów publicznych. Już w ubiegłym roku Polska zaskoczyła KE, przesyłając dane o deficycie rzędu 3,9 proc. PKB. W tym i w przyszłym roku wpadniemy w dziurę wielkości 6–7 proc. PKB.
– Duża nierównowaga w finansach publicznych to będzie nasz główny problem. Deficyt sektora w tym roku może sięgnąć 80 mld zł, w przyszłym – 100 mld zł. To oznacza, że tyle państwo dodatkowo musi pożyczyć. Pytanie, jak długo jesteśmy w stanie nabierać wody w takim tempie – mówi Marcin Mrowiec, ekonomista Pekao.
OPINIA
MIROSŁAW GRONICKI
ekonomista, były minister finansów
Aktywność w polskiej gospodarce została podtrzymana w dużej mierze przez rozluźnienie fiskalne na przełomie 2008 i 2009 roku. Rząd z jednej strony deklarował, że nie chce zwiększać deficytu, tylko szukać oszczędności, ale z drugiej nastąpił duży wzrost spożycia publicznego. W IV kwartale wyniósł on aż 14 proc. w skali roku, w I kwartale – 6 proc. A to oznacza, że wydatki sektora finansów publicznych wtedy znacznie wzrosły. Ta taktyka, w której mówi się jedno, a robi drugie, sprawdziła się, przebrnęliśmy przez najgorszy okres. Jedynym miejscem, gdzie globalne zaburzenia się uwidoczniły, był kurs złotego. Ale to i tak był bardzo niski koszt w porównaniu np. do tych, jakie poniosły kraje nadbałtyckie. Ten koszt może wzrosnąć teraz, gdy przyjdzie zapłacić wysoki rachunek za wzrost deficytu sektora finansów publicznych. Największym znakiem zapytania jest poziom długu publicznego. Jeśli będzie duże zapotrzebowanie na środki, to ich cena wzrośnie. Widać to będzie w wyższych rentownościach obligacji – co się przełoży na wzrost kosztów obsługi długu – i na rynku walutowym, gdzie w reakcji na informacje o wyższym deficycie od kilku dni osłabia się złoty.
Polska gospodarka w rok po wybuchu kryzysu / DGP