Wysokościowce – zwane też poetycko „drapaczami chmur” – to stały element pejzażu każdej metropolii. Ale czy można je jakoś ocenić? Powiedzieć, czy są dobre, czy raczej złe?
Dziennik Gazeta Prawna
Zadania tego podjęli się ekonomiści Gabriel Ahlfeldt (London School of Economics) i Jason M. Barr (Rutgers University). Wyszli z założenia, że o ile mamy dość obfitą literaturę opisującą blaski i cienie (więcej jest tych drugich) rozlewania się miast w kierunku horyzontalnym, to zadziwiająco mało pisze się o rośnięciu ludzkiej cywilizacji w górę. Biblijną przestrogę na temat wieży Babel zna oczywiście każde dziecko. Ale co dalej?
Dalej są fakty. Zaczęło się od fundamentalnych postępów w dziedzinie technologii, które pod koniec XIX wieku pozwoliły budować wyżej (stalowe szkielety, na których opierają się konstrukcje), a potem w miarę wygodnie w tych wieżowcach funkcjonować (windy elektryczne). W efekcie historia ostatnich 100 lat z okładem to jeden wielki wyścig „kto wyżej”. W 1899 r. do użytku zostaje oddany Park Row Building na nowojorskim Manhattanie, który mierzy 119 m. W 1913 r. najwyższy budynek świata ma już 210 m i jest nim Metropolitan Life Insurance Company Tower – też oczywiście w Nowym Jorku. Niecałe dwie dekady później przebija go Empire State Building. I to nie jakoś nieznacznie, lecz dwa razy.
Lata 70. przynoszą kolejne rekordy: World Trade Center i chicagowski Sears (Willis) Tower to ponad 500-metrowce. Taipei 101 z 2004 r. także przekracza pół kilometra wysokości. W 2010 r. rekord bije Burdż Chalifa w Dubaju, który osiąga wysokość 828 m. Ciąg dalszy zapewne nastąpi.
Niektórzy autorzy uważają, że nagromadzenie wysokościowców w danym miejscu i czasie może zwiastować krach gospodarczy. Tezę tę da się podeprzeć przykładami ze Stanów Zjednoczonych sprzed 1929 r. (czego symbolem jest Empire State Building) albo krajów azjatyckich, które ścigały się na wysokościowce na przełomie lat 80. i 90., po czym nastąpiło tam dotkliwe załamanie. Zgodnie z tą tezą budowanie w górę ma być dowodem na przegrzanie gospodarki i nadmierną próżność inwestorów. Ahlfeldt i Barr tego przekonania jednak nie podzielają. Ich zdaniem trend rosnącej wysokości budynków jest po prostu dość jednoznacznie skorelowany ze wzrostem gospodarczym. Wysokościowce są zazwyczaj oznakami dobrej koniunktury. I oczywiście gdy gospodarka dołuje, zarządcy i właściciele nie mają powodów do zadowolenia – w pierwszych latach po otwarciu Empire State Building wyszydzany był jako „Empty State Building”. Jednak gdy koniunktura się odbiła, nowojorski drapacz chmur szybko uzyskał rentowność. I to nawet biorąc pod uwagę rekordowe koszty jego budowy. Inne wysokościowce spotkał podobny los. Dzieje się tak z jednego prostego powodu. Wysokościowiec to budynek wzniesiony na niewielkiej działce, ale oferujący ponadproporcjonalnie dużo przestrzeni użytkowej (im wyżej, tym więcej). I to jeszcze w lokalizacji niezwykle dogodnej, prestiżowej i centralnej. Jednocześnie krańcowy koszt jego budowy jest niewielki. Dodanie jeszcze jednego piętra po tym, jak wystawiliśmy ich kilkadziesiąt, to w zasadzie żaden. Także z tego powodu trend „do góry” będzie się raczej utrzymywał.
Czy to dobrze, czy źle? Ahlfeldt i Barr twierdzą, że nie wiadomo. Nawet krytycy społeczni mają z drapaczami chmur duży problem. Z jednej strony już w latach 60. XX wieku klasyczka urbanistyki Jane Jacobs nazwała je „brzydkimi”, bo są „przekraczającymi ludzką skalę” szkodnikami, które prowadzą do wzrostu cen nieruchomości w okolicy. Z drugiej strony trudno nie dostrzegać, że wysokościowce to sposób na przeciwdziałanie innemu urbanistycznemu koszmarowi – rozlewaniu się miast na boki, co skutkuje problemami z transportem publicznym i zmusza ludzi do korzystania z prywatnych samochodów, które są zmorą przeludnionych dzielnic.
Niektórzy uważają, że nagromadzenie wysokościowców w danym miejscu i czasie może zwiastować krach gospodarczy. Tezę tę da się podeprzeć przykładami ze Stanów Zjednoczonych sprzed 1929 r. (czego symbolem jest Empire State Building) albo krajów azjatyckich, które ścigały się na wysokościowce na przełomie lat 80. i 90., po czym nastąpiło tam dotkliwe załamanie