Jeden ze scenariuszy rozwoju wygląda tak: pandemia bardzo przyspieszy automatyzację gospodarki. Ta zaś powiększy nierówności dochodowe oraz majątkowe w krajach rozwiniętych.
Miniona dekada bez wątpienia była świtem robotów (także w ten sposób da się tłumaczyć tytuł głośnej książki Martina Forda z 2015 r. „Rise of the robots”). W 2010 r. w użyciu było ok. miliona przemysłowych automatów, dekadę później jest ich ponad trzy razy więcej. Przy okazji padło parę granic, bo okazało się, że robotyzacja wkroczyła w wiele dziedzin zarezerwowanych dotąd dla człowieka. Dziś maszyny mogą nie tylko zastępować nas przy zadaniach wymagających siły czy precyzji, lecz także coraz więcej jest ich w usługach, finansach, medycynie, a nawet sektorze opiekuńczym. Z wieloma chat-botami można porozmawiać i załatwić sprawę, nie orientując się, że obsługiwała nas maszyna.
Od początku pandemii było jasne, że kryzys przyspieszy pęd ku automatyzacji – bo szok po stronie podaży pracy (wojna, epidemia) zawsze niósł ze sobą falę zainteresowania pracooszczędnymi technologiami. Nie ma powodów, by tym razem było inaczej. Intuicję tę potwierdza praca ekonomistów Davida Blooma (Uniwersytet Harvarda) i Klausa Prettnera (Uniwersytet w Hohenheim). Badając związki pomiędzy COVID-19 a trendami automatyzacyjnymi, autorzy zwracają uwagę na trzy procesy.
Po pierwsze, widać już, że robotyzacja w większości przypadków sprawdziła się w warunkach pandemii. A więc będzie rozwijana. Z jednej strony technologie teleinformatyczne (zazwyczaj bazujące na jakiejś formie sztucznej inteligencji) pozwoliły firmom kontynuować pracę w zgodzie z wymaganiami kwarantanny oraz społecznego dystansowania. Z drugiej pojawiła się presja, by tam, gdzie to możliwe, zastąpić człowieka maszyną, bo automat nie choruje. Procesy te unaoczniły, jak nierówny jest los zatrudnionych. Pracownicy umysłowi, w odróżnieniu od robotników i pracowników sektora usług, mogli dopasować się do wymagań kwarantanny dużo łatwiej i nie musieli stawać przed wyborem: ryzyko zakażenia czy zarabianie.
Po drugie, automatyzacja okazała się w czasie pandemii bardzo przydatna dla władz. Różne rodzaje technologii umożliwiających śledzenie i kontrolowanie społeczeństwa były w cenie również dlatego, że pomagały rządom prowadzić politykę inteligentnej kwarantanny: wyłuskiwanie i izolowanie faktycznie chorych zamiast kosztownego zamykania całych gospodarek. Wydaje się, że gdy nadejdzie druga fala pandemii (jesień? zima?), taka właśnie będzie domyślna reakcja większości rozwiniętych krajów. Ten pęd w kierunku większej kontroli oznacza nowe inwestycje państw i biznesu w technologie automatyzacyjne.
I wreszcie po trzecie, COVID-19 wstrząsnął mocno globalnymi łańcuchami dostaw, wystawiając na ciężką próbę machinę globalizacji. Ekonomiści wieszczą, że jeśli tendencja się utrzyma, to będziemy mieli do czynienia ze zjawiskiem reshoringu, czyli cofaniem procesów przenoszenia produkcji z krajów bogatych do miejsc dysponujących tanią siłą roboczą. Wielu polityków wierzy, że reshoring spowoduje powrót miejsc pracy na Zachodzie. Jednak w warunkach konkurencyjnego kapitalizmu może być to niemożliwe, bo powracająca praca może zostać przechwycona przez tańsze roboty.
Wygląda więc na to, że jednym z pytań, które będą sobie musiały zadać społeczeństwa zachodnie, będzie kwestia robotów właśnie. A konkretnie: jak rozdzielić zyski, które robotyzacja przyniesie. Tak, by skorzystali z nich wszyscy. A nie tylko – jak w czasie minionej dekady ‒ jedynie nieliczni właściciele maszyn oraz technologii.