Największym wyzwaniem, przed jakim staną uczestnicy przesuniętego szczytu COP26, będzie wypracowanie nowej formuły solidarności klimatycznej na czas kryzysu.
DGP
– Świat stoi przed bezprecedensowym globalnym wyzwaniem i kraje słusznie koncentrują wysiłki na ratowaniu istnień i walce z COVID-19 – mówił w środę Alok Sharma, szef brytyjskiego resortu biznesu i energii, który ma przewodniczyć COP26, uzasadniając decyzję o przesunięciu konferencji na przyszły rok.
Nowy termin szczytu pozostaje nieznany. Według agencji E&E News będzie zależał m.in. od wyniku rozmów ONZ i Wielkiej Brytanii z państwami afrykańskimi, które mają być gospodarzami COP27. W grę wchodzi organizacja dwóch COP w jednym roku albo przesunięcie także kolejnej konferencji. Wiadomo już natomiast, że budynek, który miał być główną lokacją COP26, zostanie przekształcony w szpital polowy. Decyzja o przesunięciu konferencji spotkała się ze zrozumieniem środowisk ekologicznych i weteranów negocjacji klimatycznych.
– Opóźnienie COP26 jest słuszną decyzją. Zdrowie publiczne i bezpieczeństwo muszą być teraz na pierwszym miejscu – oceniła jedna ze współtwórczyń porozumienia paryskiego, a obecnie przewodnicząca European Climate Foundation Laurence Tubiana. Orędownicy zielonej transformacji zyskali czas, którego potrzebują, by dostosować warunki zielonego przełomu do swoich wyobrażeń, kiedy uwaga świata jest skupiona na walce z pandemią i kryzysem gospodarczym, a o dłuższym horyzoncie czasowym myśli mało kto.
Pogodzono się już z tym, że wbrew wcześniejszym nadziejom 2020 r. nie będzie dla klimatu rokiem przełomu. Może się nim jednak stać 2021 r. Zielonej polityce będzie dodatkowo sprzyjał wtedy fakt, że współgospodarze COP będą zarazem odpowiedzialni za organizację szczytów G7 (Wielka Brytania) i G20 (Włochy). By to się udało, konieczna jest mobilizacja, by uratować negocjacje przed wykolejeniem i domknąć przynajmniej część kluczowych punktów agendy, takich jak mechanika handlu emisjami, a także utrzymanie presji na państwa, by przedstawiły ambitne cele klimatyczne na 2030 r.
Formalnie na złożenie zaktualizowanych planów krajowych nadal obowiązuje termin do końca roku, ale w praktyce przełożenie szczytu daje rządom – szczególnie tym, które zamierzały przedstawić nowe cele przed szczytem – oddech umożliwiający ich adaptację do nowych warunków. Z wyliczeń naukowców wynika, że utrzymanie obecnych polityk oznaczałoby ocieplenie o 3 st. C do 2100 r., a pożądane ograniczenie go do 1,5 st. będzie wymagać redukcji światowych emisji nawet o połowę do końca dekady.
Intencję zwiększenia ambicji zasygnalizowało dotąd ponad 100 krajów. Według World Resources Institute to głównie małe i średniej wielkości państwa, łącznie odpowiadające za 15 proc. światowych emisji. Zaktualizowane plany przedstawiło zaledwie sześć państw. Cztery, w tym Norwegia, uwzględniły w nich wyższe niż dotąd cele redukcyjne, a dwa – Szwajcaria i Japonia – utrzymały ambicje na dotychczasowym poziomie. Najwięksi emitenci – Chiny, Indie czy Brazylia – nie zapowiedzieli ich podniesienia, a USA na początku listopada formalnie wystąpią z porozumienia paryskiego. Sytuację mogą tam zmienić listopadowe wybory prezydenckie.
W ocenie komentatorów oddalenie od nich terminu COP jest dobrą wiadomością. Jeśli wygra demokrata, Waszyngton zapewne wróci do stołu i zwiększy zaangażowanie w ochronę klimatu. W ślad za nim stanowiska mogliby skorygować najbliżsi sojusznicy USA. A jeżeli Donald Trump zdobędzie reelekcję, kraje zyskają czas na przygotowanie się na cztery lata klimatycznych wysiłków bez udziału Amerykanów.
O niesłabnącym przywiązaniu do procesu paryskiego i Europejskiego Zielonego Ładu zapewnił wiceszef Komisji Europejskiej Frans Timmermans. Już w ubiegły wtorek KE uruchomiła konsultacje, które mają doprowadzić do uzgodnienia nowego celu redukcyjnego UE na 2030 r. Obecnie wynosi on 40 proc. wobec poziomu z 1990 r., a przedstawiony na początku marca projekt prawa klimatycznego zakłada jego zwiększenie do 50 proc., z możliwością dojścia do 55. Także w Unii plany mogą napotkać na opór, m.in. Czech i Polski, gdzie z kręgów rządowych płyną sygnały, że ambicje klimatyczne muszą ustąpić przed ratowaniem gospodarek.
Kłopot z terminowym przedstawieniem planów będą miały kraje najmniej rozwinięte. Już dziś specjaliści wskazują, że choć na razie COVID-19 najboleśniej dotykał kraje bogatsze, na dłuższą metę epicentrum pandemii przesunie się do miast Południa, gdzie problemy związane z siłami przerobowymi i wyposażeniem służby zdrowia będą wielokrotnie poważniejsze niż w przeżywających dziś dramaty Hiszpanii, USA czy Włoszech.
Im biedniejszy kraj, tym trudniej o wprowadzanie skutecznych obostrzeń dotyczących poruszania się czy zachowania dystansu, bo do opuszczania domów zmusza konieczność utrzymania siebie i swoich rodzin, a czasem i kwestie tak podstawowe, jak dostęp do bieżącej wody. Drastyczniejsze niż na Zachodzie, jak wskazuje „Financial Times”, będą też w krajach rozwijających się konsekwencje kryzysu: kolejnymi po COVID-19 przyczynami masowych zgonów mogą stać się tam głód i choroby układu pokarmowego.
Już wcześniej kwestia finansowania transformacji w krajach rozwijających się była jednym z głównych wyzwań dla negocjacji klimatycznych. Teraz stworzenie dla nich oferty – nowej formuły solidarności klimatycznej – staje się jeszcze pilniejsze. Wrócić mógłby np. proponowany już w przeszłości przez ONZ i ekspertów od polityki rozwojowej pomysł umarzania zadłużenia państw w zamian za realizowanie programów klimatycznych.