Wyrok w sprawie dyrektywy o pracownikach delegowanych zapadnie zapewne już po wejściu w życie nowych przepisów. Polscy przedsiębiorcy powinni być na nie przygotowani.
Wczoraj sędziowie Trybunału Sprawiedliwości UE wysłuchali argumentów Polski i Węgier przeciwko zmianie przepisów dyrektywy o pracownikach delegowanych. Chodzi o skargę złożoną przez Warszawę i Budapeszt na zaostrzenie przez UE zasad regulujących wysyłanie pracownika do pracy w innym kraju członkowskim. Prawie co piąta osoba wykonująca w UE pracę poza granicami swojego kraju pochodzi z Polski. To oznacza, że nowelizowana w czerwcu 2018 r. dyrektywa o pracownikach delegowanych uderzy w polskie firmy.
Skarga do luksemburskiego trybunału może być ostatnim krokiem, by powstrzymać zmiany. Na wyrok przyjdzie jednak poczekać jeszcze kilka miesięcy. Rozstrzygnięcie najprawdopodobniej zapadnie już po wejściu w życie nowych przepisów 30 lipca tego roku. Tak uważa dr Marek Benio, wiceprezes Inicjatywy Mobilności Pracy, który podkreśla, że niezależnie od tego, czy sędziowie TSUE przychylą się do argumentów polskiej i węgierskiej strony, nasi przedsiębiorcy powinni być przygotowani na zmiany. Zgodnie z nimi delegowanie zatrudnionego w to samo miejsce i do tej samej pracy będzie możliwe tylko na okres 12 miesięcy (z możliwością przedłużenia do półtora roku). Potem pracownik delegowany będzie otrzymywać wynagrodzenie wyliczone w sposób wynikający z prawa, układów zbiorowych i zwyczaju państwa przyjmującego. W myśl zasady równa płaca za tę samą pracę.
Za zaostrzeniem przepisów były kraje zachodnie, które zarzucały przedsiębiorcom środkowoeuropejskim konkurowanie niższymi kosztami pracy. Niektóre z nich, w tym Niemcy, Francja, Holandia i Szwecja (do tych krajów głównie wysyłani są pracownicy delegowani z Polski), zdecydowały się bronić noweli przed luksemburskim trybunałem, wspierając pozwane przez Polskę i Węgry instytucje unijne: Parlament Europejski i Radę UE.
Polski rząd w swojej skardze sformułował dwa zarzuty. Pierwszy dotyczy całej dyrektywy, która w ocenie Warszawy jest niezgodna z zasadą pomocniczości mówiącą o tym, że UE podejmuje inicjatywę tylko wtedy, kiedy kraje członkowskie same nie mogą rozwiązać problemu. Wczoraj w czasie rozprawy reprezentująca polskie MSZ Dorota Lutostańska wskazywała na utrudnienia w przepływie usług, jakie będą się wiązać z nowymi przepisami.
– Argument dotyczący zasady pomocniczości będzie trudno obronić, bo kwestia transgranicznego świadczenia usług z natury rzeczy podlega regulacjom unijnym – podkreśla Marek Benio. Jego zdaniem większe szanse ma drugi zarzut podważający określoną w noweli zasadę kumulatywnego obliczania okresu delegowania dla wielu pracowników. Zgodnie z nią czas pracy kolejnych zatrudnionych wysyłanych do kraju członkowskiego będzie sumowany, co oznacza, że osoba delegowana nawet na bardzo krótki czas zostanie objęta warunkami zatrudnienia państwa przyjmującego, jeśli pozostali pracownicy przed nim wykonywali pracę w tym samym miejscu dla tego samego pracodawcy łącznie przez 12 miesięcy. – To jest nierówne traktowanie pracowników. To miało zabezpieczać przed obchodzeniem przez pracodawców przepisów delegowania poprzez wysyłanie w to samo miejsce kolejnych osób. Ale teraz za to zapłacą sami pracownicy. Moim zdaniem ten zapis wykracza poza to, co jest konieczne do ochrony praw pracowników delegowanych – uważa dr Benio. Jeśli TSUE uznałby kumulatywne obliczanie okresu delegowania za niezgodne z traktatami, trzeba by go zastąpić innym mechanizmem lub w ogóle zrezygnować z regulacji.
Teraz strony sporu poczekają na opinię rzecznika generalnego TSUE, która ma być wydana pod koniec maja. Potem zapadnie wyrok.
Inną kwestią jest to, w jaki sposób kraje członkowskie wdrożą nowe przepisy do swojego porządku prawnego. Istnieje obawa, że niektóre pójdą dalej niż unijne regulacje. Wątpliwości budzi m.in. procedowana w Bundestagu niemiecka ustawa. Mało precyzyjny przepis może być interpretowany na niekorzyść pracowników, którym jedno zlecenie w Niemczech będzie liczone dożywotnio, a nie na poczet pracy u jednego zleceniodawcy.
Węgry mogą przywracać podatek handlowy
Progresywny podatek od sklepów, który obowiązywał na Węgrzech w latach 2010–2013, był zgodny z unijnym prawem – przesądził we wczorajszym wyroku Trybunał Sprawiedliwości UE.
Zagraniczne koncerny (głównie brytyjskie Tesco) nie były tym samym dyskryminowane przez to, że jako osiągające wyższe obroty płaciły też wyższy podatek. Chodzi o „daninę specjalną”, którą rząd Victora Orbána chciał walczyć z kryzysem gospodarczym. Płaciły ją firmy z sektora handlo wego, telekomunikacyjnego i dystrybutorzy prądu. Stawki podatku były progresywne, uzależnione od obrotu i w praktyce obciążały najmocniej koncerny zagraniczne.
Jeden z nich zaskarżył daninę do unijnego trybunału i wygrał z węgierskim rządem w wyroku z 5 lutego 2014 r. (sygn. akt C-305/12). Węgrzy próbowali potem wprowadzić podatek tylnymi drzwiami jako progresywną opłatę za inspekcję sieci handlowych, ale progresję zakwestionowała Komisja Europejska, której zdaniem była to kolejna próba dyskryminacji koncernów zagranicznych. Ostatecznie rząd Orbána zdecydował się na stawkę liniową opłaty (0,1 proc.) pobieraną od wszystkich podatników. Z wczorajszych wyroków TSUE (sygn. akt C-323/18 i C-75/18) płynie jednak wniosek, że progresywny podatek jest jak najbardziej zgodny z unijnym prawem. Węgry nie musiały więc znosić swojej daniny kryzysowej. Trybunał wyjaśnił, że problemem, na który wskazał w poprzednim swoim orzeczeniu, były jedynie zasady ustalania podstawy opodatkowania, które mocniej obciążały podmioty działające w grupie kapitałowej niż indywidualnie. Sama progresja nie oznacza jednak dyskryminacji. Takie stwierdzenie zwiększa szansę na wygraną polskiego rządu przed TSUE w sprawie podatku od sprzedaży detalicznej. Komisja Europejska zakwestionowała bowiem jego progresywne stawki jako niedozwoloną pomoc dla małych sklepów krajowych. Polska jednak wygrała już spór z Brukselą przed sądem UE (wyroki z 16 maja 2019 r. sygn. T-624/17 i T-836/16) i wydaje się, że także TSUE podzieli wnioski ze swoich wczorajszych wyroków.