Odkąd pierwszy raz byłem w gmachu Ministerstwa Transportu (obecnie Infrastruktury) przy ul. Chałubińskiego z 15 lat temu, jedyne, co się tam zmieniło (oprócz ministrów), to siedmiokrotnie tabliczki z nowymi nazwami resortu. A już wtedy budynek i jego wnętrze czasy świetności miały dawno za sobą.
Jest coś symbolicznego w tym, że w siedzibie ministerstwa nadzorującego drogownictwo, kolej i okresowo budownictwo – a więc sektory, przez które przelewają się gigantyczne pieniądze – jest już nawet nie skromnie, lecz po prostu biednie. Marne i zupełnie nieadekwatne są też zarobki urzędników. Siedząc w dość zapyziałych biurach i zarabiając niewiele więcej niż na kasie w dyskoncie, można najwyraźniej zapomnieć, że tworzy się przepisy, których skutki idą w grube miliony. Które ktoś może zyskać lub stracić.
Tym samym jest to jedno z najbardziej narażonych na lobbing ministerstw. A skoro tak, to od urzędników wymagana jest ostrożność, nie tylko w podejmowaniu decyzji, ale też formułowaniu wszelkich komunikatów wychodzących z resortu. Historia z alkolockami do autobusów pokazuje, że tej totalnie brakuje.
O co chodzi? Otóż po zmianie przepisów kodeksu pracy, które uniemożliwiły badanie trzeźwości pracowników bez ich zgody, Izba Gospodarcza Komunikacji Miejskiej wystąpiła do ministra infrastruktury w sprawie podjęcia prac legislacyjnych mających na celu stworzenie przepisów umożliwiających samodzielne i prewencyjne badania trzeźwości zatrudnionych kierowców. Postulat jak najbardziej słuszny. Obowiązujące do połowy ub.r. regulacje pozwalały firmom tanio i szybko sprawdzić, czy wyjeżdżający w trasę kierowcy autobusów lub motorniczowie na pewno nie są wczorajsi.
Ale zakaz prewencyjnych badań trzeźwości, choć jest problemem dla przedsiębiorstw autobusowych, to jest szansą dla producentów i sprzedawców alkolocków. Po zmianie przepisów firmy, które chcą nadal odpowiedzialnie podchodzić do bezpieczeństwa ruchu drogowego, mogą albo wyposażyć swoją flotę w takie urządzenia, albo… każdorazowo wzywać policję, gdy kierowca odmówi poddania się badaniu.
Dlatego jedna z firm zajmująca się m.in. dostarczaniem alkolocków wysłała do ministra Adamczyka pismo, w którym nawija mu makaron na uszy, jak to w krajach o najwyższym standardzie bezpieczeństwa blokada alkoholowa jest obowiązkowa… Jak to kontrole trzeźwości na bramkach są nieskuteczne, bo coraz więcej kierowców jest ze Wschodu, gdzie picie jest tradycją, więc zawodowi kierowcy piją nawet w pracy… I że najlepszym rozwiązaniem jest blokada alkoholowa w każdym pojeździe. Koszt? 4 tys. zł netto. Oczywiście firma zdaje sobie sprawę, że to dużo, ale zawsze przecież można urządzenie wydzierżawić za 120 zł miesięcznie.
W Polsce jest ok. 3 mln ciężarówek. Gdyby wprowadzić taki obowiązek od firm transportowych, do producentów blokad popłynęłaby rzeka szmalu. Ministerstwo Infrastruktury połknęło haczyk, ale tylko do połowy. Kiedy z analogiczną prośbą – o przywrócenie możliwości wykonywania prewencyjnych kontroli – występuje związek pracodawców Transport i Logistyka Polska, w odpowiedzi podsekretarz stanu Rafał Weber pisze, że zmiany przepisów nie będzie, bo najlepszym sposobem jest, co za niespodzianka, blokada alkoholowa.
Jednak „biorąc pod uwagę jednorazowy koszt wskazany przez prezesa (tu pada nazwa firmy sprzedających alkolocki, która lobbowała za wprowadzeniem obowiązku)”, ministerstwo pozostawia do swobodnej decyzji przewoźników.
Czyli nie zmienimy prawa, by umożliwić wam wykonywanie kontroli trzeźwości tanim kosztem. Nie każemy wam też inwestować w blokady, ale jakby co, to u tej firmy kosztuje to cztery koła, zdecydujcie sami. Innymi słowy z jednej strony jesteśmy odporni na lobbing i nie wprowadzimy przepisów korzystnych dla branży producentów i sprzedaży alkolocków, a drugiej –reklamujemy jeden z podmiotów z tej branży.
Kiedy napisaliśmy o tym, że ministerstwo – świadomie bądź nie – reklamuje firmę oferującą blokady (DGP 38/2020), resort zaczął się tłumaczyć, że przecież „odniesiono się jedynie do danych dotyczących ceny, wskazanych w korespondencji przekazanej do MI przez Prezesa (tu znowu pada nazwa firmy)”.
No tak – my nic nie reklamujemy, jesteśmy tylko bezrefleksyjnym pasem transmisyjnym firmy, która u nas lobbuje. I teraz nie wiem, czy załamywać ręce nad bezmyślnością wiceministra Webera i kogoś, kto mu to pismo przygotował, czy się cieszyć, że mamy w ministerstwie ludzi tylko głupich, a nie nieuczciwych.