Niektórzy umierają trochę później tylko po to, by nie płacić podatków. Śmierć to problem ekonomiczny.
Któż nie lubi spacerów po lesie, gdy za oknem złota jesień? Rym w tym pytaniu jest niezamierzony i jedynie świadczy o tym, że lasy nie bez przyczyny są natchnieniem poetów. Wkrótce przybędzie kolejny powód, by sławić polskie lipy, świerki i sosny. Staną się – niektóre z nich – strażnikami pamięci o naszych zmarłych.
Wieczny odpoczynek w lasach cmentarnych (po skremowaniu prochy umieszczane są w ulegających biodegradacji urnach i zakopywane blisko drzew) staje się coraz popularniejszy za naszą zachodnią granicą i kwestią czasu jest to, kiedy moda ta zawita do nas. Dlaczego? Na tradycyjnych cmentarzach zaczyna brakować miejsc, droższe stają się pochówki i utrzymanie grobów.
Zmiany w naszych zwyczajach pogrzebowych przyśpieszy rosnąca liczba zgonów. W 2018 r. zmarło ponad 400 tys. Polaków, najwięcej od zakończenia II wojny, i według szacunków demograficznych aż do 2050 r. ten wskaźnik będzie rósł. Prognozy demograficzne są w tej akurat mierze, niestety, pewne niemal tak, jak sama śmierć. Skoro więc coraz częściej będziemy z nią obcować, warto się jej przyjrzeć z innej perspektywy. Chociaż bowiem mnisie nawoływanie, by pamiętać o śmierci (Memento mori) zwykliśmy natychmiast kojarzyć z biblijną diagnozą, że nasze życie to marność nad marnościami (Vanitas vanitatum et omnia vanitas) i wpadać po tym w czarną rozpacz, to pamięć o śmierci wcale nie musi oznaczać biadolenia.
Magazyn DGP. Okładka. 8.11.2019 / Dziennik Gazeta Prawna

Przybliżony moment zgonu

Pamięć o śmierci może mieć sens praktyczny, czyniąc nasze życie bardziej znośnym w jego materialnym wymiarze. Nasze lub naszych dzieci. Wybierając odpowiednią formę pochówku albo przynajmniej „zaklepując” miejsce na cmentarzu, możemy zapobiec wydrenowaniu portfela przez właścicieli domów pogrzebowych. Spisując wcześniej testament, możemy zapobiec kłótniom o spadek. Jeśli prowadzimy firmę, możemy określić zasady sukcesji, co pozwoli sprawnie wytypować kolejnego szefa.
Jednak za jednostkową pamięcią o śmierci – żeby nasze planowanie miało sens ekonomiczny – musi iść pamięć kolektywna, przekładająca się na instytucje. Także tutaj dziedzina funeralna jest świetnym przykładem. Kremacja i pochówki w lasach cmentarnych wymagają odpowiednich uregulowań. Obowiązujące w Polsce prawo utrudnia budowanie kolumbariów (grobowców dla urn), wyklucza powstawanie lasów cmentarnych oraz cmentarzy prywatnych. Prawo krępuje zatem naturalne trendy na rynku. Ale to nie dziwi – nie było nowelizowane od 1959 r.
Gdyby politycy poważnie zajmowali się śmiercią, już dawno by prawo zmienili – i nie tylko je. Reformowaliby w inny sposób system emerytalny, służbę zdrowia, edukację i wszystkie te dziedziny, na których funkcjonowanie wpływają zjawiska demograficzne. Żyjemy w końcu w czasach, w których jakość i dostępność dóbr publicznych coraz bardziej zależy od średniej oczekiwanej długości życia, czyli obok wskaźnika dzietności, najważniejszej zmiennej demograficznej.
Politycy jednak prawdopodobnie niewiele z demografii rozumieją. Na przykład nie uświadamiają sobie, że ów wskaźnik odzwierciedla nie to, ile średnio żyje każdy z nas, a to, ile lat życia mu statystycznie zostało w zależności od grupy wiekowej oraz płci. Jednoroczny chłopczyk ma dziś przed sobą 74 lata życia, ale już 60-latkowi przepowiada się śmierć dopiero za lat 19, a nie 14, zaś 75-latek ma duże szanse dożycia 85 lat (kobieta 88 lat). Zrozumienie, czym jest średnia oczekiwana długość życia – a tym samym, że liczba seniorów w społeczeństwie będzie rosła szybciej niż sugeruje intuicja – miałoby niebagatelne znaczenie dla polityki gospodarczej. Mając tego świadomość, powinno się ograniczać kompulsywną hojność socjalną i zapobiegliwie planować wydatki na opiekę medyczną.
Obu tych starań jednak w Polsce brakuje. Z jednej strony w wyborczej gorączce obiecuje się seniorom wypłatę 13. i 14. emerytury, z drugiej strony odwraca się plecami do tych, którzy mają poważne problemy zdrowotne, a niemal całkowicie już nie dba się o chorych śmiertelnie. Opieka paliatywna i hospicyjna jest wciąż niedofinansowana, brakuje łóżek i personelu. Ktoś pozbawiony złudzeń co do polityków mógłby pomyśleć, że obywatel jest dla nich ważny dopóty, dopóki może głosować, i że to z tej przyczyny myślenie o śmierci im się po prostu nie kalkuluje. I miałby sporo racji. Ale politycy nie przybyli z kosmosu – wybieramy ich spośród nas. Jeśli obywatele nie są doskonali, doskonali nie są ich przedstawiciele – i to w jeszcze większym stopniu, ponieważ przeszli „selekcję negatywną”, o czym pisałem w artykule o kakistokracji, rządach najgorszych (Magazyn DGP z 18 października 2019 r.).

Zarządzanie trwogą

Politycy o śmierci myśleć nie chcą, bo są podobni do nas. Potwierdza to sondaż, który na kilka dni przed Dniem Zadusznym opublikował CBOS. Połowa badanych zadeklarowała, że o śmierci myśli rzadko, 33 proc. – że w ogóle, a tylko 18 proc., że myśli o niej często. To alarmujące, gdyż w 2001 r. ten ostatni wskaźnik był o niemal 40 proc. wyższy. Niska samoświadomość to cena postępu.
„Współczesny człowiek zapija świadomość śmierci albo idzie na zakupy, co na jedno wychodzi” – zauważa Ernest Becker w „Zaprzeczaniu śmierci”, klasycznej pozycji z 1973 r. z zakresu antropologii kulturowej. I Becker wcale się ludziom nie dziwi, bo prawdziwy świat jest „zbyt przerażający, by to przyznać”, a „człowiek w nim to małe trzęsące się zwierzę, które pewnego dnia opadnie z sił i umrze”. To, że strach przed śmiercią cechuje w jakimś stopniu każdego z nas i że każdy z nas ma skłonność do wypierania myśli o przemijaniu, jest dobrze potwierdzone przez nauki społeczne, ze współczesną psychologią włącznie. Becker przekonuje, że trwoga, która ogarnia nas na myśl o śmierci, może mieć dwojakie działanie – paraliżować nas albo motywować do nadania życiu znaczenia. Do stworzenia kultury.
Innymi słowy, trwoga nie musi być destruktywna, o ile będziemy nią właściwie… zarządzać. Spośród niezliczonych prac inspirowanych myślą Beckera to właśnie teoria zarządzania trwogą (Terror Management Theory) weszła do naukowego main streamu. Wyłożyło ją trzech psychologów – Jeff Greenberg, Sheldon Solomon i Tom Pyszczynski – w książce „The Worm at the Core: On the Role of Death in Life” z 2015 r.
Ich zdaniem to w odpowiedzi na trwogę powodowaną nieuniknionością śmierci człowiek wykształca przekonania (światopogląd) i samooocenę. Silne przekonania (np. co do norm moralnych czy religijnych) i wysoka samoocena ograniczają poczucie trwogi do poziomu, z którym można żyć, ale nie powinny eliminować go całkowicie. Kluczowa jest równowaga. Zbyt słabe przekonania i zbyt niska samoocena sprawią, że trwoga stanie się za silna i popchnie nas ku zachowaniom autodestrukcyjnym. Podobnie przekonania zbyt silne i zbyt wysoka samoocena. Osoby o tych cechach będą wykazywać nadmierny optymizm i podejmować ryzykowne działania, nawet gdy zostaną uświadomione co do potencjalnych szkód, jakie mogą sobie wyrządzić. Palaczy o wysokim poczuciu własnej wartości statystyki dotyczące zachorowań na raka płuc nie zniechęcą do sięgnięcia po kolejną paczkę. Drastyczne obrazki na samej paczce także.
Czy teoria Greenberga, Solomona i Pyszczynskiego może pomóc w wyjaśnieniu niektórych zachowań ekonomicznych związanych z przewidywaniem śmierci, np. niskiej wśród młodego pokolenia skłonności do oszczędzania? Z badań firmy ARC Rynek i Opinia wynika, że tylko jeden na trzech młodych Polaków oszczędza na emeryturę, a jednocześnie CBOS pokazuje, że właśnie oni najrzadziej myślą o śmierci (połowa z nich nigdy!). Czy to dlatego nie oszczędzają na starość? Aż tak proste to nie jest. Tu potrzeba nie psychologii, ale ekonomii.
Pionierem badań nad znaczeniem śmierci dla ekonomii jest Polak Wojciech Kopczuk. Jest on profesorem ekonomii na Columbia University i przy okazji jednym z najwybitniejszych speców od podatków. W pracy „Death denial and economic behavior”, napisanej wraz z Joelem Slemrodem, Kopczuk buduje model „człowieka racjonalnego, ale bojącego się śmierci”, który jest w stanie pamięć o śmiertelności wypierać. Pozostaje tu w pełnej zgodzie z tym, co pisał Becker. Twierdzi jednak, że wypieranie myśli o śmierci prowadzi do nadmiernego, a nie do niedostatecznego oszczędzania. To dlatego, że „ludzie zachowują się wtedy tak, jakby ich oczekiwana długość życia miała trwać dłużej niż są ku temu podstawy”. Dlaczego więc młodzi Polacy nie oszczędzają – poza tym, że niektórzy nie mają z czego? Możliwe, że są w myśleniu o śmierci zbyt „wysublimowani”.

Śmierć i podatki

Wpływ myślenia o śmierci na nasze decyzje ekonomiczne ma złożony charakter. Przyczyną jest to, że ze strachem przed przemijaniem radzimy sobie na różne sposoby. Czasami po prostu o śmierci staramy się nie myśleć. Wówczas, mówiąc Kopczukiem, jesteśmy jednostkami „niewysublimowanymi”, niezdającymi sobie sprawy, że popadamyą w nadmierny optymizm co do swojej żywotności. W efekcie konsumujemy mniej niż możemy, a gdy śmierć już zapuka do naszych drzwi, mamy zachomikowany nadmierny majątek, z którym nie wiemy, co zrobić. Jesteśmy trochę jak komiksowy Sknerus McKwacz.
Jednostki „wysublimowane” zaś częściej dopuszczają myśli o śmierci, próbują dostosować konsumpcję do aktualnych prognoz demograficznych – ale biorą też pod uwagę, że i one w przyszłości mogą zacząć myśli o śmierci mocniej wypierać, co zaburzy ich zwyczaje. Dzisiaj konsumują więc „nadmiernie”, kompensując sobie jutrzejsze „nadmierne” oszczędności. Nie znaczy to jednak, że o śmierci rozmyślają non-stop. I one starają się strach przed śmiercią ograniczać. Czy to źle? Nie do końca. Kopczuk sugeruje, że „zdolność do tłumienia strachu może być raczej pomocna niż szkodliwa”, mimo że prowadzi do nieoptymalnego rozkładu konsumpcji i oszczędzania. Po prostu do pewnego momentu wartość, jaką czerpiemy z redukcji strachu, jest wyższa niż strata z tytułu nieracjonalnego ekonomicznie zachowania. Jeśli więc po Zaduszkach odczuwamy ulgę i idziemy do kina na komedię, to wszystko z nami w porządku. Kopczuk potwierdza jednak, że wypieranie śmierci – mimo że częściowo uzasadnione – wiąże się też z unikaniem podejmowania ważnych decyzji.
Ci, którzy odejścia boją się tak bardzo, że przestają w nie wierzyć, nie tylko zapominają o polisie na życie, lecz zaniedbują nawet przedśmiertną optymalizację podatkową (nie dzielą odpowiednio majątków i nie sporządzają odpowiednich dokumentów w odpowiednim czasie). Co ciekawe, istnieje spora grupa ludzi o przeciwnym nastawieniu. Marcus Eliason i Henry Ohlsson w pracy „Timing of death and the repeal of the Swedish inheritance tax” pokazują, że wprowadzenie korzystniejszego reżimu podatkowego zwiększało o 10 proc. szanse, że osoba bliska śmierci, która chce przekazać spadek, umrze raczej 1 stycznia 2005 r., gdy wchodziły korzystniejsze przepisy podatkowe, niż w 31 grudnia 2014 r., gdy jeszcze obowiązywały stare. Jak to możliwe? Naukowcy spekulują, że ludzie mogą opóźniać godzinę swojej śmierci siłą woli lub po prostu dzięki wsparciu najnowszych technologii medycznych. Mowa o kilkugodzinnych przesunięciach. Mogą też (oni bądź ich rodziny), co jest zapewne częstsze, ustalić z lekarzem datę zaprzestania procedury leczenia i określenia daty zgonu. W skrajnych przypadkach mogą zaplanować samobójstwo na podatkowo bardziej optymalny dzień.
To jednak przykłady na ekonomicznie wyrachowane podejście do tematu własnej śmierci. Prof. Robin Hanson z George Mason University stoi na tym samym stanowisku, co Kopczuk: że jest ono rzadkie. Jest jednak większym pesymistą, jeśli chodzi o ocenę szkodliwości takiego stanu rzeczy. W pracy „Fear of Death and Muddled Thinking – It Is So Much Worse Than You Think” przekonuje, że nieporadność w myśleniu o śmierci drenuje nasze portfele. Z jednej strony każe nam odsuwać związane ze zgonem decyzje w bliżej niesprecyzowaną przyszłość. Ubezpieczenie na życie? E, tam – mam na to czas. Testament? Jeszcze nie pora. Z drugiej każe nam posuwać się do irracjonalnych kroków, by żyć jak najdłużej. „Strach przed śmiercią ma potężny wpływ na nasze myślenie. Czujemy silną potrzebę kontrolowania śmierci, nawet jeśli w tym celu musimy wierzyć w bajki” – pisze Hanson.
Do jednej z tych bajek zalicza medycynę, na którą Amerykanie wydają 18 proc. PKB. Przekonuje, że rosnące wydatki na ochronę zdrowia wcale nie pozwalają odsuwać w czasie momentu śmierci tak skutecznie, jak sądzimy, gdyż medycyna to jeden wielki poligon eksperymentalny. Może równie dobrze pomóc, co zaszkodzić. Hansen cytuje badania pokazujące np., że średni efekt każdego dodatkowego 1 tys. dol. wydatków medycznych może równie dobrze przedłużyć życie o 5 dni, co skrócić je o 15. „Większość z tego, co lekarze robią w praktyce medycznej, nie ma podstaw w konkretnych badaniach, bo dla większości przypadków takich badań nie ma. (...) Chętnie powierzamy im decyzje o naszym życiu i śmierci, a potem zajmujemy nasze myśli czym innym. Jednocześnie zaskakująco mało uwagi przykładamy do wyboru najlepszych placówek i lekarzy (...) zaniedbujemy także np. ćwiczenia fizyczne, które nasze zdrowie poprawiłyby w większym stopniu” – zauważa Hansen.
Nieumiejętność „zarządzania trwogą” jest więc źródłem irracjonalnych decyzji ekonomicznych, które mogą zaburzać funkcjonowanie całego rynku.

A przyszłe pokolenia?

Wymienieni badacze to chlubne wyjątki wśród naukowców. Zazwyczaj, jeśli już ekonomia o śmierci mówi, to w kontekście wyjaśniania rosnącej od dwóch wieków średniej oczekiwanej długości życia. Analizuje też niektóre związane ze zgonami zjawiska, np. spadek liczby wypadków z udziałem pieszych mimo wzrostu liczby aut albo prewencyjną funkcję wyroków śmierci. To wąskie, wyrywkowe spojrzenie dziwi. Śmierć powinna stanowić część rdzenia ekonomii.
Ekonomia definiowana jest często jako nauka o produktywnym wykorzystaniu ograniczonych zasobów. Co zaś jest najcenniejszym zasobem, jaki posiada człowiek? Ropa? Pieniądz? Ziemia? Amerykanin Julian Simon przekonująco twierdził, że jest nim ludzki umysł. Koń może zasiadać w senacie, ale z inwestowaniem sobie nie poradzi, nie wybuduje też fabryki. Jest to zasób pierwotny, dzięki któremu potrafimy tworzyć coś z niczego, czyli kreatywnie wykorzystywać nawet niesprzyjające okoliczności. Każdy inny zasób jest wobec ludzkiego umysłu wtórny.
Jeśli to umysł jest najważniejszy, wypadałoby móc jak najdłużej z niego korzystać, a zgon jest przecież tego korzystania górną cezurą. Śmierć czyni jednostkowy umysł ludzki zasobem skończonym i dlatego właśnie zasługuje na większą uwagę. To ważne nie tylko ze względu na doczesność naszą i naszych dzieci, lecz także całych pokoleń. Wiele decyzji, które podejmujemy dzisiaj, dotyka wszystkich tych, którzy pojawią się po nas, także osoby spoza naszych rodzin czy wspólnot narodowych. Wystarczy wspomnieć dług publiczny albo zanieczyszczenie środowiska. Czy w ogóle bierzemy i czy w ogóle możemy brać to pod uwagę w naszych codziennych wyborach w sensowny sposób? Na to pytanie ekonomia jeszcze nie odpowiedziała.
Zajmują się tym nieporadnie filozofowie etyki, formułując sprzeczne opinie. Jedni twierdzą, że mamy obowiązki wobec przyszłych pokoleń, inni, że nie mamy, ale to ekonomia mogłaby rozstrzygnąć, czy dałoby się te obowiązki realizować. Pewne jest, że z ekonomicznego punktu widzenia równie szkodliwe, co nieustanne rozpamiętywanie śmiertelności, byłoby całkowite o niej zapomnienie. Śmierć wyznacza horyzont naszego planowania, ale nie jest granicą dla konsekwencji naszych czynów. Jest ważną cezurą i punktem odniesienia. By o niej pamiętać, nie trzeba wiele. Nawet niezbyt mocne sygnały przypominające o śmierci, takie jak przebywanie w pobliżu zakładu pogrzebowego albo obejrzenie wideo z autopsji, w mierzalny sposób zmieniają nasze myślenie, sprawiając np., że mocniej chcemy nagradzać bohaterów, a surowiej potępiać złoczyńców (są na to badania). Oznacza to też – nawiasem mówiąc – że Zaduszki, owe coroczne pielgrzymki Polaków do miejsc pochówku, mogą mieć głęboki pozareligijny sens.