Pewną popularność zyskuje idea bezwarunkowego dochodu podstawowego, tj. systemu, w którym każdy obywatel dostaje po prostu stałą kwotę pieniędzy, a uzyskanie takiego dochodu nie wymaga spełnienia żadnych dodatkowych warunków. Podaje się cztery argumenty za. Po pierwsze, automatyzacja i robotyzacja w nadchodzących latach doprowadzi do spadku liczby miejsc pracy, więc potrzebny jest system zabezpieczenia społecznego.
Po drugie, dochód podstawowy mógłby zapewnić ludziom wolność realizacji swoich życiowych celów. Po trzecie, wyrównałby pozycję przetargową pracowników i pracodawców. Po czwarte, ograniczyłby skrajne ubóstwo i zmniejszyłby nierówności. Zwolennicy dochodu podstawowego argumentują, że kluczowa jest jego uniwersalność, bo likwiduje stygmatyzację kojarzoną z pobieraniem zasiłków. A skoro zatrudnienie nie powoduje utraty dochodu obywatelskiego, świadczenie takie nie zniechęca do podjęcia pracy. Krytyka bezwarunkowego dochodu podstawowego skupia się wokół kosztów fiskalnych i szerokiego spektrum zmian w naszych wzorcach zachowań: jak bardzo inny byłby świat z dochodem podstawowym?
Naturalnie na to pytanie nie można w prosty sposób odpowiedzieć empirycznie: niewiele krajów ma doświadczenia z dochodem podstawowym na dużą skalę. Wszystkie eksperymenty z dochodem obywatelskim odbywały się w ograniczonym horyzoncie czasowym (np. dwa lata) oraz na ograniczonej grupie mieszkańców (np. kilka wsi lub losowo wybrana niewielka liczba uczestników).
David Evans (Bank Światowy) i Anna Popova (Stanford) wyciągają wnioski dotyczące tzw. dóbr pokuszenia, czyli używek. Analizując programy transferów gotówkowych w krajach o niskim PKB per capita, wskazują, że najczęściej konsumpcja używek nie ulega zasadniczej zmianie, za to z pewnością rosną wydatki na żywność, dzieci częściej chodzą do szkoły i częściej objęte są opieką zdrowotną. Okazuje się również, że programy te mają też zaniedbywalny bezpośredni wpływ na podaż pracy (Abhijit Banerjee z MIT wraz ze współautorami).
W sumie fajnie, ale badania te dotyczyły głównie krajów ekstremalnie ubogich, w których znaczna część populacji żyje za mniej niż równowartość 10 zł dziennie. Nie jest jasne, jak uniwersalny dochód bezwarunkowy przełoży się na przykład na inwestycje w kapitał ludzki w kraju o wyższym poziomie rozwoju: świadczenie pozwala sfinansować edukację, ale też zmniejsza bodźce do jej pozyskiwania. Co więcej, analiza efektów dla podaży pracy dotyczyła tylko skutków bezpośrednich, pomijając ewentualne zmiany w opodatkowaniu niezbędne, by sfinansować uniwersalne transfery.
O ile musiałyby wzrosnąć podatki, by sfinansować uniwersalny dochód podstawowy? Jeden z bardziej znanych eksperymentów, świadczenie 560 euro miesięcznie dla 2 tys. osób przez dwa lata w Finlandii, kosztował 27 mln euro. Pomimo wielkiego zainteresowania programem ze strony międzynarodowych mediów w kwietniu 2018 r. fiński parlament zakończył jego finansowanie, w zamian wprowadzając spójny i zharmonizowany system świadczeń związanych z ryzykiem utraty pracy, niepełnosprawnością itp. Może coś w tym jest, bo na każdym tego typu programie ktoś korzysta, ale też ktoś traci.
Co w tej sprawie mówi model, a nie skandynawski pragmatyzm? Barbara R. Bergmann szacuje, że wysłanie każdej dorosłej osobie w wieku 20 do 65 lat czeku, którego wartość odpowiadałaby wysokości (obecnej!) granicy ubóstwa, kosztowałoby w USA 15 proc. PKB. Bergmann wskazuje również, że wiele istotnych wydatków budżetowych nie ulegnie zmianie niezależnie od dochodu podstawowego: nadal trzeba płacić za edukację, zdrowie i infrastrukturę, o obronności nie wspominając. Karl Widerquist (Uniwersytet Georgetown) przekonuje, że koszty per saldo będą niższe, ponieważ powinniśmy liczyć nie wielkość transferu, ale różnicę pomiędzy wielkością transferu a wielkością zapłaconych podatków. Przykładowo, jeżeli Kowalski dostaje rocznie 6 tys. zł dochodu podstawowego, oprócz tego zarobi 10 tys. zł, to przy podatku dochodowym – przykładowo – na poziomie 50 proc. zapłaci 5 tys. zł podatku. Według Widerquista koszt dochodu obywatelskiego w przypadku Kowalskiego to nie 6 tys. zł, a różnica między tym, co dostał, a tym, co wpłacił, czyli 1000 zł. Logika iście z piekła rodem, bo przecież bez dochodu podstawowego Kowalski nadal zarobiłby 10 tys. zł i nadal zapłaciłby w tym przykładzie 5 tys. zł podatku.
Ale zmiany w podatkach niezbędne, by sfinansować dochód podstawowy, przełożą się też na zmiany w naszych zachowaniach. Constantine Angyridis oraz Brennan S. Thompson (oboje z Uniwersytetu Ryerson) biorą pod uwagę reakcje na dochód podstawowy i wskazują, że dopiero transfery rzędu 20 proc. PKB są w stanie wyeliminować ubóstwo w USA. Zakładając, że stopa opodatkowania dochodu jest stała, potrzebny byłby wzrost stopy podatkowej z 27,9 proc. do 51,3 proc. W ich modelu konsumenci nie mogą unikać wyższego opodatkowania: wyprowadzić majątku na Bahamy czy inne Kajmany. Poza spadkiem ubóstwa (i nierówności), tak wysokie transfery (i podatki) skutkowałyby trwale mniejszą gospodarką: redukcja podaży pracy o ok. 25 proc., zmniejszone bodźce do oszczędzania i… PKB byłby o 32 proc. niższy w relacji do scenariusza braku zmian. Naturalnie, że niższy dochód podstawowy wymaga mniejszego wzrostu podatków – ale też mniej ogranicza ubóstwo i nierówności. Coś za coś…
Jaki z tego morał? Finowie uważają (najwyraźniej), że istotne cele społeczne można osiągać prościej i taniej niż za pomocą uniwersalnego dochodu podstawowego. Trudno się z nimi nie zgodzić. Nie dlatego, że obywatele masowo przepiją ten transfer, tylko dlatego że generuje niewspółmierne koszty: podział tortu będzie równiejszy, ale tort do podziału mniejszy. Coś za coś.
Podział tortu będzie równiejszy, ale tort do podziału mniejszy. Coś za coś