Brexit kładzie się cieniem na gospodarce kraju, jeszcze zanim ten pożegnał się z Brukselą.
Gdyby w 2016 r. w Wielkiej Brytanii nie odbyło się referendum lub gdyby wygrali zwolennicy pozostania w Unii Europejskiej, brytyjska gospodarka byłaby większa o 2,5 proc. Zgodnie z szacunkami tamtejszego resortu finansów utrata 1 proc. PKB zwiększa potrzeby pożyczkowe Zjednoczonego Królestwa o 7 mld funtów (35 mld zł, niewiele mniej niż wyniósł dochód polskiego budżetu w styczniu).
Łączny koszt brexitu dla brytyjskiego budżetu wynosi więc 19 mld funtów rocznie (95 mld zł). Tak wynika z analizy brytyjskiego think tanku Centre for European Reform, który od ponad roku stara się za pomocą modeli matematycznych szacować koszt całego procesu dla gospodarki.

Cena tlenu

Jak tłumaczy John Springford, zastępca dyrektora think tanku, koszt ten bierze się nie tylko z zaniechanych inwestycji, ale przede wszystkim z faktu, że brexit „odwraca uwagę od bardziej palących problemów”. „W normalnych okolicznościach słabe wyniki gospodarcze ekipy May byłyby znacznie szerzej dyskutowane przez opinię publiczną, ale wyjście z UE zużywa cały polityczny tlen, co w warunkach parlamentu bez większości oraz zajętego jednym tematem rządu sprawia, że niemożliwe jest przeprowadzenie jakiejkolwiek reformy, aby polepszyć kondycję gospodarki” – pisze ekspert.
Springford przypomina też, że w 2017 i 2018 r. – czyli już po referendum – Wielka Brytania znalazła się w ogonie państw najbardziej rozwiniętych, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy (w 2018 r. średnie tempo wzrostu państw G7 wyniosło 2 proc., a Zjednoczonego Królestwa – 1,4 proc.). Oczywiście brexit nie ponosi winy za wszystko. Biorąc jednak pod uwagę uwarunkowania polityczne, „Wielka Brytania ryzykuje los Włoch: jednego z najbardziej zamożnych krajów Europy lat 80., który doznał gospodarczego upadku na skutek politycznego klinczu uniemożliwiającego wszelkie reformy”.

Biznes wstrzymuje oddech

Co do tego, że brytyjska gospodarka straciła, zanim jeszcze doszło do brexitu, nie ma również wątpliwości prezes Banku Anglii Mark Carney. Na konferencji prasowej w lutym na pytanie jednego z dziennikarzy o to, o ile zdaniem ekspertów banku jest mniejsza gospodarka Wielkiej Brytanii w stosunku do scenariusza, w którym nic się nie dzieje, prezes odpowiedział: o mniej więcej 1,5 proc.
Oprócz wspomnianego już braku politycznego tlenu do tego stanu rzeczy przyczyniło się zahamowanie inwestycji przez biznes. Przy czym firmy nie przestały wydawać pieniędzy, tylko uparcie wydają je od kilku kwartałów na podobnym poziomie. Niechęć do zwiększania inwestowania na Wyspach dała się od początku tego roku odczuć szczególnie w sektorze motoryzacyjnym. Honda ogłosiła zamknięcie fabryki samochodów, Ford zastanowił się nad ograniczeniem produkcji, Nissan nie uruchomi montażu nowego modelu w swojej fabryce na północy kraju.
Warto przypomnieć, że w świetle powyższych liczb sprawdziły się prognozy wpływu na gospodarkę publikowane jeszcze przed referendum w 2016 r. Renomowane ośrodki badawcze, takie jak Narodowy Instytut Badań Gospodarczych i Społecznych, Instytut Studiów Fiskalnych oraz London School of Economics, szacowały, że do 2020 r. brexit uszczupli brytyjskie PKB o 1–3 proc.

Rynek pracy ma się nieźle

Warto jednak zaznaczyć, że na razie nie spełniły się katastrofalne zapowiedzi co do losów sektora bankowego nad Tamizą. Analizę liczby miejsc pracy i przeniesień związanych z brexitem na bieżąco prowadzi dziennik „Financial Times”. Wynika z niej, że do marca 15 najważniejszych międzynarodowych banków obecnych w City przeniosło za granicę mniej niż 3500 miejsc pracy, co stanowi 5 proc. ich siły roboczej w Londynie. Spośród nich tylko 1500 przenosin było bezpośrednio związanych z brexitem.
Statystyki zatrudnienia w ogóle idą w poprzek zapowiedziom o gospodarczym armagedonie nad Tamizą. W marcu ONS, czyli brytyjski odpowiednik Głównego Urzędu Statystycznego, podał, że stopa bezrobocia w Wielkiej Brytanii nie była tak niska od przełomu lat 1974 i 1975; między listopadem ubiegłego roku i styczniem bieżącego bez pracy było 3,9 proc. aktywnych zawodowo Brytyjczyków. Jednocześnie fantastyczne wyniki odnotowuje wskaźnik zatrudnienia, który na przełomie lat 2017 i 2018 wyniósł 76,1 proc., czyli najwięcej od 1971 r., gdy ONS zaczął gromadzić takie dane.
Wskaźniki rynku pracy stanowią dla ekonomistów nad Tamizą zagadkę, zwłaszcza biorąc pod uwagę zastój w inwestycjach. Gertjan Vlieghe, członek komitetu ustalającego stopy procentowe nad Tamizą (odpowiednika naszej Rady Polityki Pieniężnej, tyle że umocowanej w banku centralnym), w zeszłym miesiącu stwierdził, że nie ma przekonującej odpowiedzi na ten fenomen. – Być może jest tak dlatego, że decyzję o zatrudnieniu pracownika jest łatwiej odwrócić niż decyzję o zakupie maszyny – zastanawiał się ekonomista.
Niepewności ciąg dalszy
Swoim najnowszym planem na wyjście z brexitowego klinczu premier Theresa May rozwścieczyła część Partii Konserwatywnej. Wobec braku możliwości przekonania własnych brexiterów premier wyciągnęła rękę do opozycji. Jeśli taka taktyczna koalicja powstanie, porozumienie wyjściowe może zostać przyjęte przez Izbę Gmin.
Brexiterzy są wściekli, bo gdyby miało dojść do porozumienia z Partią Pracy – co nie jest pewne, bo dotychczasowe rozmowy May z opozycją zazwyczaj kończyły się fiaskiem – to pchnie to brexit w bardziej miękkim kierunku. Tymczasem 170 torysów w weekend podpisało się pod listem do pani premier, aby wyprowadziła Wielką Brytanię z Unii Europejskiej jak najszybciej, nawet za cenę twardego brexitu.
May ma również bardzo silną brexitową opozycję w rządzie. Jak fatalne są nastroje, niech świadczy to, że ministrowie przed wczorajszym posiedzeniem rządu, na którym omawiano dalsze kroki w sprawie brexitu, musieli oddać telefony komórkowe, aby nie było przecieków (ostatnimi czasy z posiedzeń ciekło nieustannie, nawet w trakcie tyrad May o tym, że członkowie rządu odsłaniają prasie za dużo politycznej kuchni). Przewidując opór przed ogłoszeniem współpracy z Corbynem, May zaproponowała to członkom rządu praktycznie pod koniec spotkania, kiedy na ministrów czekały już służbowe samochody.