Zapowiedzi gospodarczego kryzysu powtarzane są od lat i na nikim nie robią już wrażenia. Niesłusznie. Bo przez ten czas Państwo Środka urosło w siłę. A jego upadek zapoczątkuje reakcję łańcuchową, która obejmie cały świat.
Dziennik Gazeta Prawna
Nie wiadomo, co dokładnie prezydent Chin Xi Jinping mówił partyjnym kolegom na spotkaniu, które odbyło się 21 stycznia. Już samo zwołanie narady z ministrami i lokalnymi liderami chińskich prowincji było zaskoczeniem. Agencja prasowa Xinhua cytowała prezydenta mówiącego, że Komunistyczna Partia Chin stoi przed poważną i bardzo złożoną próbą, od której zależy kwestia reform i otwarcia gospodarki w stronę wolnego rynku. Jednak największą konsternację wzbudziło to, że Xi Jinping powiedział też, że od tej próby zależeć będzie utrzymanie władzy przez partię komunistyczną w dłuższej perspektywie. Takich rzeczy od lat nikt w Chinach nie mówił.
Inaczej jest z kwestią chińskiego kryzysu gospodarczego – jego rychłe nadejście zapowiada się akurat od dawna. Trwa to tak długo, że właściwie nie robi już na nikim wrażenia, tym bardziej że recesja wciąż się nie pojawiła. Tak jakby wszyscy założyli, że skoro coś się nie wydarzyło przez 10–15 lat, to znaczy, że już nigdy się nie nadejdzie.
Przez ten czas zmieniło się za to coś innego. Na początku XXI w. Chiny były szybko rosnącą gospodarką, lecz wciąż poza pierwszą dziesiątką największych potęg świata. Dziś w tym zestawieniu zajmują drugie miejsce.
15 lat temu chiński kryzys gospodarczy z pewnością byłby groźny, ale przede wszystkim dla lokalnych rynków. Dziś oznaczałby poważne perturbacje na całym świecie. Analitycy z Oxford Economics wyliczyli, że recesja w Chinach obniżyłaby tempo wzrostu gospodarczego na świecie do poziomu najniższego od 10 lat. Gdyby zdarzyło się tak, że w tym samym czasie dojdzie do podobnego spowolnienia w Stanach Zjednoczonych – a tego nie można wykluczyć – wówczas tempo wzrostu gospodarczego na świecie spadnie poniżej 2 proc. rocznie. Na taką średnią złożą się nieco szybszy wzrost w krajach rozwijających się, np. w Indiach, i prawdopodobnie wyraźna recesja w regionach lepiej rozwiniętych. W XXI w. światowa gospodarka rosła w tempie wolniejszym niż 2 proc. rocznie tylko w latach 2001, 2008 i 2009. Za każdym razem Europa wpadała w recesję.

Szybki przypływ funduszy

Chińska gospodarka w ostatnim kwartale 2018 r. urosła o 6,4 proc., a w ciągu całego ubiegłego roku tempo wzrostu wynosiło przeciętnie 6,6 proc. Wygląda to efektownie, ale to najgorszy wynik od 1990 r. Wszystkie prognozy Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a także prywatnych banków mówią o tym, że w kolejnych latach będzie jeszcze gorzej. Nikt nie oczekiwał, że chińska gospodarka będzie wciąż rosnąć w tempie dwucyfrowym, jak przez ostatnie kilkanaście lat. Ale gwałtowne wyhamowanie wzbudziło we władzach niepokój. Narodowa Komisja Rozwoju i Reform ostrzegła, że jeśli nie powstrzyma się spowolnienia, to w Chinach pojawi się bezrobocie. Łatwo sobie wyobrazić, jakim wyzwaniem dla komunistycznych władz będzie kilka lub nawet kilkanaście milionów obywateli bez pracy.
Stąd mocne słowa prezydenta do partyjnych towarzyszy. Zdaniem wielu analityków Xi Jinping ma jasność, że nadchodzą czasy, kiedy nie będzie można sobie pozwolić na nietrafne decyzje. Bardzo możliwe, że władze Chin się denerwują, ponieważ stoją w obliczu kryzysu po raz pierwszy. Ostatnie poważne problemy gospodarcze kraj przeżywał w latach 1989–1990, kiedy rządziło nim zupełnie inne pokolenie liderów. Xi Jinping w 1989 r. miał 36 lat i był partyjnym namiestnikiem w prowincji Fujian.
Plan Pekinu na powstrzymanie spowolnienia gospodarczego jest stary jak świat – kiedy ognisko dogasa, trzeba dorzucić drew. W przypadku gospodarki należy dołożyć pieniędzy, które jednak najpierw trzeba skądś pożyczyć. Chińskie prowincje dostały więc sygnał, aby zdobyć środki, i żwawo zabrały się za realizację planu. Tylko we wspomnianym Fujian wyemitowano obligacje samorządowe o wartości 10,7 mld juanów. Zainteresowanie było jednak znacznie większe: okazało się, że inwestorzy chcą kupić obligacje za ponad 560 mld juanów, czyli aż 53 razy więcej. Zaś wszystkie prowincje tylko w styczniu br. pożyczyły łącznie ponad 250 mld juanów (ok. 140 mld zł), co oznacza, że w pierwszym miesiącu wykorzystały już jedną trzecią limitu emisji obligacji samorządowych przyznanego na cały rok.
Rządowi właśnie o to chodziło, bo właśnie teraz te pieniądze trzeba szybko wpompować w gospodarkę za pośrednictwem najróżniejszych planów inwestycyjnych w prowincjach. Aby osiągnąć pożądany efekt, Pekin pozwolił samorządom na większą swobodę w ustalaniu oprocentowania obligacji. Zgodnie z wcześniejszymi przepisami prowincja, emitując obligacje, musiała ustalać ich oprocentowanie na poziomie wyższym od obligacji rządowych o co najmniej 0,4 pkt proc. Oznaczało to w praktyce wyższe koszty obsługi takiego długu, co zniechęcało samorządowców do zapożyczania się. Teraz limit obniżono do 0,25 pkt proc. i nagle okazało się, że cały rynek finansowy rzucił się na obligacje.

Jeszcze więcej kredytów

Nawet dziwniejsze rzeczy dzieją się ostatnio w chińskich bankach. Okazało się, że udzieliły one już tylu kredytów, że więcej się nie da. Ale na to również wynaleziono lekarstwo, gospodarka Chin może więc dalej być zasilana nie tylko pieniędzmi z obligacji samorządowych, lecz także tymi z bankowych kredytów.
Wbrew dość popularnej opinii to, ilu kredytów może udzielić bank, nie zależy od tego, ile ma depozytów. Depozyty powstają bowiem właśnie w efekcie „tworzenia” kolejnych kredytów. Kiedy np. zaciągamy w banku kredyt konsumpcyjny, bank udziela nam go, przekazując pieniądze na nasz rachunek bankowy. Tworzy więc nam depozyt, dlatego że udzielił nam kredytu. Ważniejsze jest natomiast inne ograniczenie. Chodzi o wysokość kapitałów własnych. Istnieje cały szereg regulacji międzynarodowych i ustaleń krajowych, którymi zajmują się banki centralne i nadzory finansowe, które wyznaczają bezpieczne poziomy akcji kredytowej w stosunku do kapitałów posiadanych przez banki.
W przypadku Chin, jak informował niedawno serwis Bloomberg, ten limit już osiągnięto, co samo w sobie jest sensacją. Według analityków szwajcarskiego banku UBS w chińskim systemie bankowym potrzeba od 1 do 3 bln juanów nowego kapitału. Ta druga kwota to równowartość ok. 80 proc. polskiego PKB.
Na ten problem także wymyślono sposób. Chiński bank centralny ogłosił, że banki komercyjne mogą emitować obligacje wieczyste – czyli takie, których nigdy nie trzeba odkupić, wystarczy tylko co roku płacić odsetki. Pieniądze ze sprzedaży obligacji będą mogły być zaliczone na poczet kapitałów własnych. Aby te obligacje były atrakcyjne dla potencjalnych kupujących, ogłoszono też, że będzie można je wymieniać na bony emitowane przez bank centralny, a z kolei te bony będzie można w razie problemów finansowych zastawić w banku centralnym i uzyskać w zamian gotówkę. Czyli będą to papiery niezwykle wartościowe.
W ten sposób chińskie władze rozwiązują kolejne problemy w systemie finansowym, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to improwizacja pełna koncepcji, które można dyplomatycznie określić jako mocno niestandardowe. Chociaż w chińskiej strategii powstrzymywania kryzysu gospodarczego są też elementy zdecydowanie bardziej tradycyjne, takie jak np. cały szereg ulg podatkowych.
To wszystko jest de facto krokiem w tył na drodze do gospodarki opartej na w miarę zamożnym społeczeństwie i konsumpcji. W zamian mamy powrót do pompowania PKB inwestycjami, które powiększają bańkę kredytową. Być może akurat dziś Chiny nie mają innego wyjścia, bo stoją w obliczu zagrożenia wojną handlową z najpotężniejszą gospodarką świata – Stanami Zjednoczonymi.

Azja traci siły

Wydawany w Hongkongu dziennik „South China Morning Post” tydzień temu nie mógł się nadziwić, w jak ogromnym tempie idą w Pekinie prace nad ustawą o inwestycjach zagranicznych. Ma ona dawać znacznie większą niż dotychczas ochronę prawną inwestorom zagranicznym, którzy będą chcieli budować swoje firmy w Chinach. Ma także zwiększyć ochronę praw własności intelektualnej, z którą Chiny jak dotąd były mocno na bakier. Generalnie ustawa deklaruje, że spółki zagraniczne mają być na rynku chińskim traktowane dokładnie tak samo jak spółki lokalne (z wyjątkiem dotyczącym kwestii bezpieczeństwa narodowego).
Wszystkie te zapisy znalazły się w projekcie ustawy dlatego, że w grudniu 2018 r. podczas spotkania na szczycie G20 w Buenos Aires zażądał tego od Chińczyków prezydent USA Donald Trump. I Pekin bez protestów się na te żądania zgodził. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Amerykanie grożą, że jeśli ustawa nie zostanie przyjęta do marca, to wprowadzą nowe, wyższe stawki celne na towary z Chin, czyli dodatkowo zaostrzą trwającą od roku wojnę handlową. Po drugie, chodzi o zneutralizowanie już widocznego efektu tej wojny, czyli ucieczki niektórych (nie tylko amerykańskich) firm zagranicznych z chińskiego rynku, wycofujących się w obawie przed nasileniem konfliktu gospodarczego. Pekin, pracując nad ustawą w rekordowym tempie, wysyła komunikat: zostańcie, wszystko będzie dobrze, a nawet lepiej. Odpływ kapitału zagranicznego z Chin jest teraz ostatnią rzeczą, której ten kraj potrzebuje.
Według ostatnich danych zyski chińskich przedsiębiorstw przemysłowych w grudniu i listopadzie 2018 r. były mniejsze niż rok wcześniej. Jeszcze na wiosnę ubiegłego roku rosły o ponad 20 proc., a pod koniec 2017 r. było to nawet prawie 30 proc. Produkcja przemysłowa w ostatnich miesiącach rośnie o niecałe 6 proc., czyli najwolniej od trzech lat.
Indeks PMI, mierzący poziom aktywności biznesowej w przemyśle, spadł właśnie do poziomu najniższego od lutego 2016 r., co także sugeruje recesję. Z comiesięcznego badania wynika, że coraz więcej firm obniża swoje plany produkcyjne na ten rok, bo popyt na ich towary jest coraz słabszy, co widać w zmniejszających się powoli zamówieniach. Zaczęło również maleć zatrudnienie w przemyśle. Podobna sytuacja jest w państwach sąsiednich, których gospodarki są silnie powiązane z chińską. PMI poniżej bariery 50 pkt oddzielających w tym badaniu rozwój od recesji zanotowano w Korei Południowej, Indonezji i na Tajwanie. Japonia jest tylko minimalnie powyżej tej granicy, czyli jej przemysł nadal się rozwija, ale w tempie najwolniejszym od ponad dwóch lat.

Spotkania na szczycie

Władze w Pekinie zdają sobie sprawę z tego, że przedłużanie albo co gorsza eskalowanie konfliktu handlowego z USA zaszkodzi chińskiej gospodarce i może doprowadzić do trudnych do przewidzenia konsekwencji, także politycznych. Dlatego w sporze z Trumpem zachowują się bardzo ugodowo i przystają na spełnianie kolejnych życzeń Waszyngtonu. Ostatnia wizyta wicepremiera Chin Liu He w Stanach Zjednoczonych nie przyniosła wprawdzie przełomu, ale i tak oznaczała postęp. W najbliższych dniach do Pekinu pojadą amerykańscy negocjatorzy, a chińskie media spekulują, że 27 lutego może dojść do spotkania Donalda Trumpa i Xi Jinpinga w Wietnamie, przy okazji szczytu z udziałem prezydenta USA i lidera Korei Północnej Kim Dzong Una. Wszystko to sugeruje, że porozumienie handlowe USA z Chinami może być blisko. Pekin z pewnością na to liczy.
Ostatnio niespodziewanym sprzymierzeńcem Chin w dążeniu do zakończenia wojny handlowej z USA stały się duże amerykańskie spółki, takie jak Apple, Caterpillar czy Intel, które zaprezentowały wyniki finansowe zdecydowanie poniżej oczekiwań, tłumacząc, że zyski są mniejsze, bo coraz trudniej im się zarabia na rynku dalekowschodnim. A skoro złe skutki wojny wywołanej rok temu przez Trumpa zaczęły odczuwać amerykańskie spółki – a przy okazji giełdowe indeksy – to dla prezydenta USA może być to impulsem, żeby jednak z Chinami szybko się dogadać.
Możliwe więc, że tym razem znów uda się w Chinach uniknąć gospodarczej katastrofy, a my wraz z całą Europą unikniemy recesji, która byłaby tej katastrofy następstwem. Za wcześnie jednak, aby uznać, że to się na pewno uda. Scenariuszy negatywnych nadal nie można wykluczyć.